Выбрать главу

Kilkanaście metrów dalej korytarz wpadał do małej salki, wykutej w skale na planie kwadratu. Na próżno wypatrywali jego dalszego ciągu. Ślepe ściany, bez śladu najmniejszej rysy, sączyły wszędzie równe, bladoróżowe światło. Była to niewielka, kamienna cela. Ich wzrok przykuł ciemniejący pośrodku prostopadłościan, nakryty ściętą pochyłą płytą. Przypominała tarczę pulpitu, jej lśniąca powłoka, jakby odlana w granatowym szkle, roiła się kolorowymi ognikami, niby mrowiem mikroskopijnych lampek sygnałowych.

— Sterownia — szepnęła Ann.

Postąpili kilka kroków w stronę domniemanego pulpitu. Poza światełkami, oczywiście, jeżeli naprawdę miałyby to być lampki kontaktowe, nie dało się zauważyć śladu jakichś dźwigni, przekładni, czegokolwiek co budziłoby skojarzenia z rozdzielnią aparatury sterującej. W pewnym momencie Potton zniecierpliwionym ruchem pochylił się nad tylną ścianką konstrukcji.

W ułamku sekundy zalała komorę upiorna jasność. Ann krzyknęła i targnęła się do tyłu, w stronę wyjścia. Potton skulił się, jego dłonie przywarły odruchowo do oczu. Czekali chwilę bez ruchu, w końcu Potton nie odsłaniając twarzy wyprostował się powoli. Z okapu swojego hełmu ściągnął po omacku osłonę przeciwsłoneczną i nieco tylko uchylając rękawicy otworzył oczy.

Boczna ściana salki płonęła okrutnym, plazmowym światłem. Nie było już jej właściwie przed nimi, w odległości kilku kroków kotłowało się w słonecznych wybuchach morze atomowego ognia. Po dobrej chwili, spozierając wciąż kątem oczu, spoza rozcapierzonych palców, dostrzegli masywną, przezroczystą taflę. Ściana pozostała więc, w pierwszej chwili myśleli, że cała zapadła gdzieś w głąb, ale to pierzchła tylko zewnętrzna warstwa lub też uległa jakiemuś przeobrażeniu jej materialna struktura.

Ann pomyślała nagle o potężnych, wielometrowej grubości pancerzach, chroniących ludzi przed ekspansją ziemskich reaktorów. Utrzymać małą gwiazdę za taką przezroczystą płytą było osiągnięciem przypominającym baśnie kosmiczne. Owładnęło nią uczucie bałwochwalczego podziwu dla konstruktorów i budowniczych tego wszystkiego.

— Stos… — szepnęła.

Potton spojrzał na nią z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział. Po chwili podszedł do trapezoidalnej bryły nazwanej przez nich pulpitem i utkwił wzrok w gąszczu pastelowych ogników. Musnął wierzchem rękawicy lśniącą powłokę, potem śmielej już powiódł dłonią po ścianach i krawędziach konstrukcji.

— Nic tutaj nie znajdziesz — skwitowała jego poszukiwania Ann.

Wyprostował się, jakby niechętnie, jego ręka powędrowała odruchowo do kieszeni kryjącej tarczę analizatora. Żachnął się, przypomniawszy sobie o bezużyteczności podręcznej aparatury w warunkach panujących w podziemiach i niecierpliwie poprawił pasy.

— To przecież rzuca się w oczy — ciągnęła Ann, nie bacząc na niestosowność takiego powiedzenia w miejscu, gdzie przeszywający wszystko blask nie pozwalał im w ogóle otworzyć oczu — wykluczone, żeby jakakolwiek istota, obdarzona wzrokiem, mogła pracować w takich warunkach… To tylko stacja pomiarowa albo jakiś punkt przekaźnikowy.

Pomyślał chwilę.

— Nawet jeśli tak, to powinny tu być jakieś bezpieczniki, aparatura łączności…

— Skąd wiesz, czy nie ma? Jeżeli windy jeżdżą bez szyn i zaczepów, po prostu latają… — mimo woli spojrzeli w stronę wylotu korytarza.

— Do diabła! — warknął Potton — mówiłem… — rzucił się w kierunku wyjścia. Ann stała chwilę jak skamieniała, wreszcie ospale, jakby przezwyciężając fizyczny opór powietrza, ruszyła za nim.

Szklana kabina znikła bez śladu. Stali na krawędzi chodnika, kilka metrów nad płaskim dnem szybu. Od górnego poziomu, gdzie pozostał Batuzow, dzielił ich kilometr pionowej ściany…

Potton gwałtownymi ruchami odpiął pasy, zsunął z ramion zasobnik przetwornicy i ułożył go ostrożnie w załamaniu korytarza. Następnie pochylił się, przykucnął i opierając dłonią o próg zeskoczył na dno studni. Chwilę badał podłoże po czym oddalając się coraz bardziej od progu zaczął krążyć dookoła centralnej rury wypatrując w górze stopni czy jakichkolwiek wystających przedmiotów, które umożliwiłyby im wydostanie się z pułapki. Na próżno. Na tej głębokości nie było już nawet owych mis z prętami czy lufami, wyloty korytarzy pozostały kilkaset metrów nad nimi. Jedyną rzeczą, która wyróżniała się w litej gładziźnie ścian, było niewielkie wklęśnięcie zielonkawej rynny, stanowiącej oś szybu, vis a vis ślepego tunelu, prowadzącego do stosu.

Ann odwróciła się nagle. W komorze, którą jeszcze przed chwila wypełniało morze ognia, panował mrok. W momencie, kiedy przekroczyli próg korytarza, nieprzenikliwa ściana wróciła na swoje miejsce. Spojrzała w dół. Potton okrążył już kilkakrotnie płaski pierścień, nie ustając w poszukiwaniach drogi odwrotu. Obserwowała chwilę jego bezowocne wysiłki, wreszcie usiadła na krawędzi i powiedziała:

— Wracaj. Sam wiesz, że to beznadziejne… Pokiwał głową, jakby przecząc, ale nie odpowiedział.

Po chwili zatrzymał się pod nią, skoczył, podciągnął na rękach i ukląkł na progu.

— Przedtem przyjechała sama. Poczekamy — mruknął sadowiąc się koło Ann. Milczeli dłuższą chwilę.

— Ciekawam, co robi Andrzej — odezwała się nagle.

— To samo co my. Czeka.

Wsłuchiwali się jakiś czas we wszechobecne dudnienie atomowych grzmotów.

— Ten stos — powiedziała Ann — nie przypomina żadnego z naszych…

— To nie jest stos — rzucił w odpowiedzi — raczej jakiś generator plazmowy albo jego pompa…

Mijały minuty.

Tuż pod nimi, w pancernej ławie fundamentów, sięgających bez wątpienia jeszcze wieleset metrów w głąb planety, wirowało w permanentnym wybuchu jakby samo jej ogniowe jądro. To gniazdo kosmicznej energii nie było jednak dziełem natury. Ani człowieka.

Potton utkwił wzrok w tarczy ciśnieniomierza butli tlenowych. Mała czerwona wskazówka przesunęła się o kilka odcinków skali. Powoli, jakby ze zdziwieniem, przeniósł spojrzenie na Ann i zamknął oczy. „Za półtorej godziny — pomyślał — zaczniemy się dusić”…

ROZDZIAŁ IV

W zawiesistym, ołowianym oparze smużyły się pasma czerwieni. Co kilka sekund tryskały w górę pionowe wiry, porywając maziste chmury i odsłaniając bulgocącą w głębi krateru wiśniową kipiel. Szła skalną półką zbiegającą skosem do przepaści. Coraz bliżej huczał żar, papkowate obłoki zatykały oddech. Jedna po drugiej buchały z dna fale trujących wyziewów. Lena wiedziała, że za wszelką cenę musi stanąć, cofnąć się, uciec z tego miejsca, pozwolić płucom zaczerpnąć powietrza. Zebrała wszystkie siły, ale nie udało jej się przezwyciężyć ciężaru rozpędzonego ciała. Szła coraz szybciej, był to już bieg, nogi niosły ją wbrew woli ku krawędzi podciętego skalnego tarasu, poza którą rozwierało się morze rozpalonej lawy. Złożyła usta do krzyku, z nadludzkim wysiłkiem rzuciła się w bok, przywierając do skalnej ściany — i otworzyła oczy.