W kabinie panował nieznośny upał. Było duszno. Kiedy utracili łączność, Lena podciągnęła regulator klimatyzatora. Chód pogłębiał osamotnienie i niepokój o towarzyszy.
Przeciągnęła się i usiadła w fotelu. Sięgając do rączki klimatyzacyjnej zerknęła w stronę pulpitu — i znieruchomiała. W sekundę znalazła się przed zasnutym plamami zakłóceń ekranem, chłonąc przerażonym wzrokiem tablicę wskaźników neuraksa.
Sygnalizator alarmowy układu zwrotnego jarzył się ostrym, szkarłatnym światłem. Pola projekcyjne kory mózgowej ludzi, którzy wyruszyli w marsjańską pustynię, pracowały bez udziału ośrodków koordynujących. Świadczył o tym charakter krążących w ich organizmach bioprądów, przekazywanych za pośrednictwem wzmacniaczy przez układ zwrotny neuraksa. Niektóre centrale tego typu były wyposażone w dodatkowe linie, połączone z zainstalowanymi w skafandrach aparatami ratowniczymi — zbiorniczkami gazów pobudzających serce i oddech, automatycznymi strzykawkami zawierającymi glukozę oraz surowice. Dawało to możność interweniowania na odległość w razie wypadku lub zagrożenia, zasygnalizowania bazie. Takie wyposażenie skafandrów ograniczało jednak znacznie swobodę ruchów, co w niektórych wypadkach mogło powodować dodatkowe niebezpieczeństwa. Poza tym uczestników wypraw działających w warunkach trującej atmosfery obowiązywała zasada redukowania do minimum ekwipunku osobistego na korzyść zapasów tlenu. Tak więc skafandry, w których trójka badaczy wyruszyła na rozpoznanie obiektów wzniesionych tutaj przez pozaziemską cywilizację, nie były wyposażone w tę aparaturę — jak ją czasami nazywano — reanimacyjną.
Z wysiłkiem oderwała wzrok od szkarłatnego oka i spojrzała na zegarek. Spała półtorej godziny. Sygnał alarmowy mógł się pojawić przed chwilą, mógł jednak płonąć od kilkudziesięciu minut. W takim razie…
Jej towarzysze żyli. Gdyby nastąpiło całkowite zerwanie emisji bioprądów, odezwałby się. inny, sąsiedni czujnik, połączony z sygnałem akustycznym. Lena zawisła nieprzytomnym spojrzeniem na jego fioletowej tarczy. Może zabłyśnie w tej właśnie chwili… może za kilka sekund… za minutę…
Szybka czujnika pozostała ciemna. W kabinie panowała niczym nie zmącona cisza. Gdzieś w jednostajnym bezkresie czerwonej pustyni Ann, Piotr i Andrzej znajdo” wali się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Żyli. Jeszcze żyli. Ich świadomość przestała porządkować bodźce odbierane z zewnątrz, koordynować je, przekazywać ośrodkom ruchowym. Byli nieprzytomni.
Nagle coś ją uderzyło. Powoli, z niedowierzaniem przeniosła spojrzenie na płonący sygnał alarmu. To było złudzenie. Mimo wszystko cofnęła się i zmrużyła powieki. Dostrzegła znowu. Odwróciła twarz i zamknęła oczy. Po dobrej chwili ponownie spojrzała na pulpit. Teraz była już pewna. W głębi gorejącej czerwieni pulsował zielony refleks. Mogło to znaczyć tylko jedno. Neuraks otrzymywał normalne „zdrowe” impulsy zwrotne od Thorson, Pottona lub Batuzowa. Na łagodne szmaragdowe światło informujące bazę, że wszystko jest w porządku, nakładał się ostry szkarłat alarmu.
— Kto? Który z nich? Może ktoś jeden tylko uległ wypadkowi? Może tylko jeden ocalał? Musieli się rozdzielić. Teraz neuraks sygnalizował zanik świadomości tego, który poszedł sam. A może pozostałej pary?
W pierwszym odruchu rzuciła się do pulpitu centralki komunikacyjnej. Dać znać Ziemi! Gorączkowo pochwyciła mikrofon, sięgając drugą ręką do przełącznika wywoławczego kodu. Zawadziła o gałkę odbiornika kontrolnego, którego ekran rozjarzył się natychmiast ostrym obrazem. Ziemia nadawała reportaż z pochodu karnawałowego w Rio de Janeiro. Z ogólnej panoramy gigantycznego kalejdoskopu, poruszającego się w deszczu kolorowych ogni sztucznych, kamera przechodziła na fantazyjne pojazdy, wyłuskiwała olśniewające stroje, roześmiane twarze…
Trwała bez ruchu, pochylona, z ręką wyciągniętą w stronę przełącznika. Wreszcie wyprostowała się powoli. Odruchowo zgasiła odbiornik. Cóż oni mogą zrobić… Zaalarmuje tylko znowu cały świat, wszystkich bliskich, ojca…
Zapadał wieczór. Dochodziła dziewiąta miejscowego czasu. Wyruszyli o szóstej rano. Jeżeli nie zdążyli wrócić do komara przed zachodem słońca… Komar miał bardzo małe rezerwy energetyczne, wyposażono go natomiast w wysoko wydajne baterie słoneczne. Jeżeli nie zdążyli, to pół godziny temu zaczęło im brakować tlenu. Ogromnym wysiłkiem woli zebrała myśli. Trudno to było nazwać zastanawianiem się, nie mogła w tej sytuacji zrobić nic innego. Po prostu przepowiedziała sobie kolejność czynności. Po chwili wróciła do pulpitu i zdecydowanym ruchem zamknęła jeden po drugim miksery centrali komunikacyjnej. Ich nadajnik przeszedł automatycznie na sygnał namiarowy rakiety. Gdyby ktoś z Ziemi próbował się teraz połączyć z Kopernikiem, ten sygnał powie mu, że załoga śpi lub pracuje poza statkiem.
Szybkimi, precyzyjnymi ruchami wciągała skafander. Odrzuciła całe dodatkowe wyposażenie, poza zapasowym ogniwem i silną elektryczną latarką. Zamiast dwóch, założyła na aluminiowy stelaż cztery butle z tlenem. Po chwili zastanowienia dodała jeszcze dwie, mocując je z przodu skafandra, na skrzyżowanych pasach wykonanych z włókna azbestowego.
Obrzuciła ostatnim spojrzeniem wnętrze kabiny. Sygnały kontaktowe milczały. Bezcieniowe lampy oblewały ściany matowym światłem. Miękkie linie foteli kusiły wizją sjesty, odpoczynku, ciekawej lektury. Dyskretny puls zegara neutronowego odmierzał czas. Jeszcze nigdy wnętrze rakiety nie wydało jej się tak zaciszne, tak bardzo godne tego, aby je nazwać domem.
Ssawki klapy przylgnęły do metalowej futryny. Nad włazem zapłonęło światło. Słuchawki w hełmie zadrżały, przenosząc syk wyrywającego się z oczyszczaczy gazu. Automat sprawdził szczelność skafandra i zamknął dopływ tlenu do śluzy. Nad włazem, pod czerwoną lampką zaświecił się zielony trójkąt. Równocześnie mikrofon pochwycił przeciągły chrobot rozsuwanych płyt helokoksowych. „Przed startem — pomyślała — trzeba będzie oczyścić mechanizm”.
Szła z trudem. Buty grzęzły w miałkim pyle, cztery dodatkowe butle obciągały niemiłosiernie ramiona; pas. do którego były przymocowane, zwinął się na plecach i boleśnie uwierał. Białe światełko pozycyjne statku dawno już przesłoniły kopulaste wierzchołki wydm. Zapomniała założyć rakiety piaskowe, kiedy się zorientowała, za późno już było wracać. Co kilkadziesiąt kroków sprawdzała na kompasie radiowym kierunek. Trzydzieści kilometrów… Z wysiłkiem odrzuciła tę powracającą natrętnie myśl. Do oporu otworzyła regulatory wzmacniaczy — mikrofonu zewnętrznego i odbiornika. Chrzęst piasku pod nogami wzmógł się, każdy krok grzmiał w słuchawkach dudniącym trzaskiem. Nagle dźwięk uległ zmianie. Wyszła na szeroką łachę żwiru. Odetchnęła z ulgą. Nogi przestały zapadać się po kostki w pyle, zelżał piekący ciężar butli. Po kilkudziesięciu metrach żwir się skończył. Tym trudniej było teraz iść dalej. Nie spoglądała już na zegarek. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz sprawdziła kierunek marszu. Przez zwielokrotniony poziomem odbioru łoskot kroków przebijało bicie serca. Łomot w skroniach przeszedł w ciągłe, gorączkowe dudnienie. W oczach pojawiły się złote igły, na tle ciemnofioletowych zboczy zaczynały wirować płaty wodnistej mgły.
Nagle oprzytomniała, skupiając całą uwagę na głosach, odzywających się w słuchawkach. W przelewającym się jazgocie zakłóceń, trzaskach i dudnieniu, zabrzmiało coś…
— Andrzej! — krzyknęła rozpaczliwie, głośno. — Andrzej! — Szarpała gorączkowo regulator wzmacniacza, nastawionego od dawna na maksymalny odbiór. Uświadomiła to sobie po dłuższej chwili. Zastygła w bezruchu, wsłuchana w chaos dźwięków. Wreszcie wyłowiła — tak jej się zdawało — słowo: „idę”. Pochyliła się, splotła ręce na plecach, pod butlami i zaczęła biec. Pojemniki skakały na pasach, kując w łopatki i kręgosłup, każdy krok ściągał ją gwałtownym szarpnięciem do ziemi, utrzymywanie tempa stało się fizyczną niemożliwością, zawory butli tlenowej ledwo nadążały za płytkim, gorączkowym oddechem. Pociemniało jej w oczach, nie myślała już o niczym, przestała się wsłuchiwać w charkot głośników. Jeszcze pięć kroków, jeszcze pięć, jeszcze pięć… Nagle szpic jej buta ugrzązł w miałkim, niemal lepkim pyle, runęła gwałtownie do przodu, nie zdążyła nawet przenieść rąk spod butli, żeby osłabić upadek.