Poza transmisjami, przeznaczonymi dla publiczności, stałą łączność ze statkiem utrzymywały trzy bazy orbitalne, sprzężone z ośrodkami naziemnymi. Centralna Rozdzielnia, która w ostatnich latach rozrosła się w duże miasto, pływające po Oceanie Indyjskim, ogłosiła ciszę radiową. Wszystkie obserwatoria, zespoły satelitów wzmacniających, wszystkie księżycowe stacje przekaźnikowe, wycelowały swoje najczulsze anteny w miejsce, skąd dobiegły ostatnie sygnały Kopernika.
W ciągu kilkunastu sekund gigantyczne zwierciadło Rozdzielni odbierało jeszcze słabe, zniekształcone echo automatycznego urządzenia namiarowego, zainstalowanego przy silnikach statku. Potem ucichło i to.
Profesor Bo Loren, Sekretarz Naukowy Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych, zwołał nadzwyczajną sesję Rady. Wezwano wszystkich specjalistów, którzy uczestniczyli w realizacji programu marsjańskiego.
Upłynęło czterdzieści pięć minut od momentu przerwania transmisji z pokładu Kopernika. Ogromna, amfiteatralna sala Pałacu Astronautów pod Neapolem była wypełniona do ostatniego miejsca. Z trzydziestu dwóch eskalatorów jeden tylko był jeszcze w ruchu. Pozostałe zatrzymano równocześnie z gongiem, obwieszczającym początek obrad.
Kiedy Paweł stanął w bocznych drzwiach trzeciego piętra, Sekretarz już przemawiał. Usiadł w fotelu, włączył automat strojenia swojego fonoptyka i umieścił w aparacie wizytówkę, czarny kryształek, opleciony miniaturową anteną. Wśród osób siedzących w pobliżu nie dostrzegł nikogo znajomego. Byli to prawdopodobnie inżynierowie, konstruktorzy i cybernetycy miejscowego ośrodka. Poczuł się niepewnie, jak zwykle w towarzystwie ludzi, mających bezpośredni wpływ na kształtowanie materialnego oblicza świata, dla których wielkie systemy matematyczne i logiczne nie były źródłem wiedzy o człowieku, a jedynie tworzywem służącym do konstruowania narzędzi i metod jego ekspansji w Kosmosie. Luminarze nauki, których znał przynajmniej z widzenia, siedzieli na dole, niedaleko stołu prezydialnego. Oto Adam Rankon, syn Filipa Rankona, kierownika pierwszej stałej stacji księżycowej. Jego ojciec zginął w czasie próbnego wodowania kabiny wenusjańskiej na Pacyfiku. Adam Rankon był pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na powierzchni „Planety mgieł” — Wenus. Ze strony pozostałych członków załogi był to z pewnością gest symboliczny, hołd, złożony pamięci jego ojca — chociaż Adam, twórca krzyżowego układu napędów antygrawitacyjnych, który to układ zredukował ryzyko związane z lądowaniem w atmosferze praktycznie do zera, sam dobrze sobie na to wyróżnienie zasłużył.
Obok niego siedział Lew Krotin, z bujną białą czupryną i równie białą brodą. Gdyby choć część krążących o nim legend była prawdą, to Krotin z pewnością zasługiwałby na miano „rycerza astronautyki”. W ciągu dwudziestu czterech lat nie opuszczał niemal pracowni w laboratorium kaukaskim, gdzie badał własności aerodynamiczne i termiczne nowych, komponowanych przez siebie powłok statków kosmicznych. Jego dzieckiem był helokoks, „Powłoka Krotina”, z której zbudowano między innymi korpus Kopernika. Na oko materiał sprawiał wrażenie najmniej odpowiedniego do powlekania nim statków, pięciokrotnie szybszych od pierwszych rakiet księżycowych. Śnieżnobiały helokoks przypominał sztywną gąbkę o ogromnych porach lub nieregularny plaster, w którym mogłyby gromadzić zapasy jakieś monstrualnie wielkie pszczoły. Nie sposób było dotknąć tej powłoki nieuzbrojoną ręką. Niezwykle ostre strzępy najtwardszego ze wszystkich znanych materiałów przecinały skórę, zanim w ogóle poczuło się go pod palcami.
Lew Krotin, obecnie profesor aerodynamiki w Instytucie Kaukaskim po opublikowaniu wyników doświadczeń stal się z dnia na dzień światową sławą. Ogromne poruszenie wywołał jego wywiad dla Agencji Astronautycznej, w którym oświadczył, że zastrzega sobie prawo pilotowania pierwszej rakiety, powleczonej helokoksem. Wszystkie kluby astronawigatorów, zespoły konstruktorskie, a przede wszystkim Zrzeszenie Pilotów, podniosły nieopisaną wrzawę. Zarzucano Krotinowi fanfaronadę, sobkostwo — była też mowa o „mentalności chłopca, bawiącego się w kosmonautę”.
Niechętna postawa specjalistów ustąpiła miejsca niekłamanemu zainteresowaniu dopiero po oświadczeniu nestora pilotów przestrzennych, Teodora Botowa, u którego, jak się okazało. Lew Krotin od półtora roku uczył się „po cichu” pilotażu.
Toteż kiedy dotarł na Ziemię meldunek, że rakieta „Wenus 9” wylądowała na powierzchni planety po locie niemal dwukrotnie krótszym od dotychczasowych i że jej pilot Lew Krotin potwierdza wyniki teoretycznych badań konstruktora Lwa Krotina, najzagorzalsi wrogowie uczonego wystosowali do niego pełne szczerego szacunku i podziwu depesze gratulacyjne.
W drugim rzędzie, zaraz za Krotinem, zauważył Paweł swojego profesora, Cortona, kierownika Instytutu Historii Współczesnej przy Ośrodku Bałtyckim. Paweł Kulski, adiunkt tego, instytutu, świeżo upieczony doktor historii, „kronikarz próżni” jak nazywali go koledzy, poczuł się pewniej. Zresztą rezerwa, z jaką Kulski odnosił się do przedstawicieli nauk technicznych, wynikała w znacznej mierze z jego charakteru, pewnej nieśmiałości. Paweł nigdy nie był pewien, czy jest przez nich właściwie rozumiany, poza tym jego własne osiągnięcia wydawały mu się znikome wobec dorobku znanych konstruktorów i innych obecnych w tej sali specjalistów.
Uruchomił aparaturę rejestrującą i zaczął się wsłuchiwać w słowa Sekretarza.
Bo Loren omawiał poszczególne etapy realizacji programu marsjańskiego. W tej chwili przekazywał zebranym wstępne wyniki badań materiałów dostarczonych z pokładu Kopernika. Doszedłszy do ostatniej transmisji telewizyjnej przerwał i sięgnął po karafkę z wodą. Po chwili z głośników ponownie popłynął jego równy, spokojny głos:
— Ośrodki naukowe, wykorzystując wszystkie systemy komunikacyjne stojące do dyspozycji ludzkości, usiłują odzyskać łączność z pierwszym statkiem marsjańskim. Zrobimy wszystko co w naszej mocy, żeby pomóc jego załodze, o tym zapewniać nie trzeba. Depesze tej treści przesłaliśmy przed rozpoczęciem obrad do rodzin Leny Sakadze, Ann Thorson, Andrzeja Batuzowa i Piotra Pottona. Wierzymy, że będziemy mogli powitać ich w naszym gronie z radością i szacunkiem, na jaki zasłużyli. Sytuacja wymaga jednak energicznego działania. Musimy wziąć pod uwagę wszystkie możliwe warianty tego, co spotkało załogę Kopernika.
Trzeba powiedzieć otwarcie — statek uległ katastrofie, której rozmiary i skutki nie są nam znane. Świadkami wypadku byli wszyscy telewidzowie z półkuli wschodniej. Widzieliśmy, że nastąpił w ostatniej fazie lotu, w warunkach, w których nic nie zapowiadało zakłócenia przebiegu lądowania. To właśnie jest dla nas najbardziej niepokojące. Analizując przyczyny katastrofy na podstawie skąpych niestety danych, jakie posiadamy, doszliśmy do wniosku, że należy wykluczyć awarię silników statku czy też jakichkolwiek ważnych urządzeń pokładowych. Dzięki kamerom telewizyjnym i innym środkom przekazu obserwowaliśmy wespół z załogą wskazania czujników neuraksa. Jest przypuszczeniem nie mieszczącym się w granicach prawdopodobieństwa, by neuraks, zespół najdoskonalszych ze znanych ludzkości systemów elektronowego myślenia, nie uprzedził o takiej awarii uruchomieniem sygnalizatorów alarmowych. Z tych samych względów możemy wykluczyć błąd nawigacji i błąd pilotażu.
Teoretycznie — ciągnął dalej Sekretarz — nie sposób sobie także wyobrazić przeszkody zewnętrznej, która mogłaby ujść uwagi neuraksa. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie są nam jeszcze znane wszystkie siły materii, które ujawniają się w przestrzeni międzyplanetarnej. Trzeba więc, drogą eliminacji, przyjąć hipotezę, że Kopernik natrafił na nie znaną naszej nauce przeszkodę, która pozbawiła go łączności z Ziemią i zakłóciła lot rakiety.