Z nadejściem dnia, a świt wstaje tu bez przejścia, gwałtowniej niż na Ziemi w strefie równikowej, raptem oblało ich bezkresne, dwubarwne morze. Przez pierwsze minuty stopy odruchowo wzdragały się przed śmielszym stąpnięciem, szli jak po cienkim lodzie, czekając, kiedy jego ruda, półprzeźroczysta powłoka strzeli im pod nogami i zostaną wessani przez granatową maź, bez nadziei na ocalenie. Była to jednak tylko pustynia, nieznośna, zawiana grubym pokładem drobnoziarnistego pyłu, w którym z rzadka ciemniały łachy ostrego żwiru niby rumowiska starych ceglanych budowli.
Byli już na trzydziestym kilometrze. Natychmiast po opuszczeniu komory śluzowej Kopernika wzięli kurs na północ, tam skąd przylecieli w ostatnim okrążeniu planety. Okrążeniu, którego orbita została złamana, jakby była cienką, drewnianą obręczą. Wzrok przywykał powoli do otoczenia, ustąpił mimowolny lęk przed rozwierającą się pod nimi pozorną głębią, kroczyli pewnie, z rosnącym w miarę zmęczenia trudem dźwigając ciężkie buty o metalowych podeszwach, wciąż głębiej pogrążające się w pyle.
Księżyc. Tam chodzi się naprawdę lekko. Poprawiając niecierpliwym podrzutem pasy stelaża butli tlenowych, Ann Thorson przypomniała sobie nagle swoją pierwszą wyprawę z bazy w kraterze Ptolomeusza. Trzy… nie, cztery lata temu. To było wspaniałe, te skokoloty, kilku czy nawet kilkunastometrowe. Chwilami wydawało się człowiekowi, że opuszcza kabinę orbitującej rakiety. Oczywiście, wszyscy nowicjusze leżeli co kilka kroków. Wobec znikomej siły przyciągania, owe gwałtowne upadki odczuwało się jednak jak lądowanie na stercie kostek pianolitowych albo poduszce powietrznej.
— Halo, Ann, co z tobą? — głos Piotra przywołał ją do rzeczywistości. Wysforował się przed nią, a raczej to ona została w tyle, bezwiednie pogrążając się w przeszłości.
— Nic, nic, idę — przyśpieszyła kroku. Podchodząc do niego usiłowała się uśmiechnąć, on jednak zmierzył ją tylko przelotnym spojrzeniem i bez słowa ruszył dalej. Chwilę szli milcząc obok siebie, potem Ann znowu zaczęła zostawać w tyle. Bolały ją wszystkie kości. Krzyż i ramiona, opięte pasami, piekły jak oparzone za każdym poruszeniem głowy, każdym krokiem. Bielizna pod skafandrem zaczęła się kleić do skóry, po szyi spływał pierwszy strumień potu, tymczasem w krtani i niżej w okolicy serca tkwił jeszcze paraliżujący chłód nocy, pierwszych godzin marszu. Wyładowane ogniwa nie zasilały dostatecznie wewnętrznej sieci klimatyzacyjnej skafandrów.
— Daleko jeszcze? — spytała bez sensu.
Potton nie odpowiedział. Zresztą mógł nie słyszeć. Ich nadajniki nie spisywały się najlepiej w środowisku atmosfery marsjańskiej. Przed startem mówiono wprawdzie, że nie byłoby źle wyposażyć ekipę we wzmacniacze, podobne do tych, jakie stosuje się na Księżycu. Na przeszkodzie stanął ich ciężar, który nie odgrywał żadnej roli w warunkach minimalnej siły przyciągania satelity, ale który tutaj w poważnym stopniu krępowałby swobodę ruchów grup badawczych.
— Mówiłaś coś? — wycelował w jej stronę stożek swojego hełmu.
— Pytałam, czemu stanąłeś?
— Odwrócił się. Przez chwilę wodził zmęczonym wzrokiem po okolicy, wreszcie powiedział:
— To musi być w tej stronie… — zatoczył ręką szeroki łuk. Sam tracił już chwilami nadzieję, zaczynało w nim wzbierać przeświadczenie, że cały ich wysiłek jest tylko oszukiwaniem się, że nie ma tutaj nic poza powtarzającymi się po kres horyzontu kopulastymi garbami. Nie myślał już o Ziemi, o pozostawionych w rakiecie Lenie i Andrzeju. Lenie, nieprzytomnej jeszcze po kontuzji odniesionej w czasie katastrofy, i Andrzeju, który z obandażowaną głową i usztywnionym ramieniem usiłował teraz zapewne doprowadzić do stanu używalności pokładową aparaturę energetyczną. Wiedział tylko, że muszą to znaleźć, że nie wolno im wrócić z pustymi rękoma.
Mieli szczęście. Kopernik uderzył w jakąś przeszkodę, której nie dostrzegła w porę pokładowa aparatura alarmowa, i został gwałtownie wybity z orbity lotu. Spadali niemal pionowo. Powłoka rakiety rozgrzała się do dwóch tysięcy czterystu stopni, przynajmniej na tej wysokości urwał się zapis termografu, i automat alarmowy neuraksa przerwał obwody zasilające stosu. Znajdowali się już tysiąc osiemset metrów nad powierzchnią, kiedy Potton zdołał odpalić pierwszą serię ratunkowych ładunków antygrawitacyjnych. Na następne zabrakło już czasu. W ekranie czołowym mignęły pasma spadochronów, wyszarpniętych przez ostatnią z rakiet.
Poszły oczywiście w drzazgi, zanim zdążyły się rozwinąć. Ludzie nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje, działali podświadomie, tocząc rozpaczliwą walkę z miażdżącymi siłami odśrodkowymi.
Owa spóźniona seria rakiet i rozmiecione od razu w drobne strzępy spadochrony uratowały jednak statek i załogę. Kopernik, lecąc pionowo w dół z szybkością dwudziestokrotnie większą od szybkości dźwięku, na ułamek sekundy przed zetknięciem się z czerwoną pustynią zadarł nagle dziób, sprasował ich w piekielnym łuku i wylądował jak na poligonie, całą swoją boczną płaszczyzną nacierając na powierzchnię planety. Skapotował kilkanaście razy, po czym zamarł w bezruchu, sześć kilometrów.od punktu, w którym po raz pierwszy dotknął gruntu Upłynęło kilkanaście minut zanim Piotr Potton, jako pierwszy, odzyskał przytomność.
Wszystko to zdarzyło się zaledwie wczoraj. Teraz wydawało im się, że od ostatniej łączności z bazami naziemnymi, ostatniej przerwanej katastrofą transmisji, dzielą ich już tygodnie. Szli, starając się nie myśleć o przyszłości, brodzili w pyle rudogranatowej pustyni, koncentrując uwagę na linii horyzontu. Co kilkanaście minut Potton przystawał i czekał na Ann. Podchodziła i uśmiechała się Przez pierwsze trzydzieści kilometrów marszu zamienili może cztery zdania.
Stos był nieczynny. Przed ewentualną próbą ponownego rozruchu należało sprawdzić rozrząd, chłodzenie, układ zasilający, dziesiątki kilometrów kabli i — przede wszystkim — pochłaniacze promieniowania. Potton nie sądził, by udało się tego dokonać przed upływem tygodnia, dziesięciu dni. Wtedy dopiero będą mogli naładować baterie łączności, uzupełnić zapas tlenu, uruchomić pozostałe zespoły klimatyzacyjne i — co najważniejsze — nawiązać kontakt z Ziemią. Wszystko to zależało od dopływu energii, której podstawowym źródłem był stos. Ogniwa ocalały, ich rezerwy energetyczne, wystarczające w zasadzie do uruchomienia nadajnika, nie były już w stanie zapewnić emitowanym sygnałom mocy niezbędnej dla nawiązania bezpośredniej łączności z księżycowymi, a tym bardziej orbitalnymi stacjami przekaźnikowymi. Fale grzęzły po prostu w atmosferze Marsa, potrzebny był stacjonarny satelita komunikacyjny. Ten, którego wystrzelili wczoraj, wisiał teraz trzy tysiące kilometrów dalej, nad hipotetycznym miejscem lądowania. Odległość była za duża.
Brak dopływu energii ze stosu odczuwali boleśnie nie tylko ze względu na utratę łączności z Ziemią Zmuszeni do oszczędnego gospodarowania rezerwami nie mogli sobie pozwolić na pełne ładowanie baterii pokładowego systemu komunikacyjnego. Thorson i Potton, opuszczając rakietę, umówili się z Batuzowem, że łączność radiową nawiążą jedynie w ostateczności. Z tych samych względów nie uzupełniali ogniw swoich kieszonkowych aparacików nadawczo-odbiorczych. Gdyby nie to, Ann nie miałaby powodu tęsknić do ciężkich wzmacniaczy, wspominając swoje pierwsze eskapady księżycowe. Tak jednak, jak rzeczy miały się w tej chwili, musieli do swych wbudowanych w głowice hełmów mikrofonów mówić bardzo głośno, jeżeli nie wręcz krzyczeć. Im rzadsza atmosfera, tym gorzej czują się w niej fale głosowe.