Выбрать главу

Szli znowu obok siebie. W pewnym momencie Potton pochylił się i ujął jej dłoń między swoje szorstkie, gąbczaste rękawice. Odsunęła się, łagodnie oswobadzając rękę, i potrząsnęła głową. Miało to zapewne oznaczać, że nic jej nie jest, nie czuje zmęczenia i nie rozumie, dlaczego on usiłuje dodać jej otuchy.

Ich wyprawa stanowiła przeciwieństwo tego, co można by nazwać wielką, radosną przygodą uczonych, dokonujących pierwszego zwiadu na nieznanej planecie Żadne z nich nie umiało sobie nawet wyobrazić sił, które spowodowały katastrofę statku, a których obecność uszła uwagi najczulszych alarmowych „oczu” neuraksa. Cała ich teoretyczna wiedza, poparta wieloletnim doświadczeniem buntowała się przeciw akceptacji takiego faktu. Z faktami trudno jednak polemizować.

Jedno wydawało się pewne: czymkolwiek to było, wyjaśnienia należało szukać tutaj, na powierzchni planety. Gdyby sprawca przybywał z obszaru systemu słoneczne

go, obojętnie czy z jakiegoś skupiska grawitacyjnego, czy z pozornej próżni, sondy kosmiczne i radioteleskopy powinny były zarejestrować jego obecność. Chyba że pojawił się w przestrzeni, jako echo potężnego wybuchu radioaktywności dosłownie tuż przed katastrofą. Chociaż, jeżeli zdołał uśpić czujność neuraksa…

Tak czy owak trzeba było przeczesać pustynię w największym możliwym promieniu od punktu, nad którym nastąpiło zderzenie. Obecność potężnych sił, skądkolwiek by nie pochodziły, w sąsiedztwie ich bezbronnej, niezdolnej do startu rakiety stanowiła groźbę, której nie wolno było zlekceważyć. Siły te mogły przecież reagować na materiał, użyty do budowy statku. Być może aktywizowały je pola, powstające w czasie pracy stosu. Należało także zbadać, czy natężenie tych pól ma wartość stałą, czy też przechodzącą okresowe przypływy i odpływy mocy, a gdyby tak było, to jakie skutki dla załogi Kopernika mógłby mieć wzrost ich aktywności.

Z ust Ann wyrwał się głuchy okrzyk. Stanęła jak wryta, zaciskając kurczowo palce na ramieniu Pottona. On jednak dostrzegł to już także. W pierwszym odruchu sięgnął do kabury miotacza. Była pusta. Awaria stosu pozbawiła ich także broni.

W odległości dwustu metrów, za grzbietem wydmy, która wyłoniła się przed chwilą w perspektywie pylistego morza, strzelał pionowo w górę słup rozżarzonego powietrza.

Stali chwilę bez ruchu, dwie małe, śmieszne figurki, rzucone na bezkresną, pokrytą wielbłądzimi garbami wydm pustynię. Wreszcie wolnym, odmierzonym krokiem bez słowa skierowali się w stronę szczególnego wzgórza.

Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów Potton zatrzymał się nagle. Czerwone oko czujnika promieniowania pod okapem hełmu zabłysło raz i drugi. W słuchawkach odezwał się charakterystyczny stukot Geigera. Zaterkotał krótko i zamilkł. Potton odczekał kilkanaście sekund, po czym ruchem ręki nakazał Ann pozostać na miejscu, a sam postąpił kilka kroków do przodu. Przystanął. Uspokojony odwrócił się, żeby przywołać towarzyszkę. W tej samej chwili nad okiem rozbłysło czerwone światełko, tuż przy uchu zawarczał sygnał licznika.

— Co u licha — mruknął. — Zabawa w ciepło — zimno?

Kątem oka pochwycił nagle jakąś ciemną plamę u podnóża rudej wydmy, w odległości około stu metrów. Przechodzili tamtędy, tuż koło tego miejsca. To ciemne ukryło się przed ich wzrokiem za którymś ze wzgórz albo przegapili je po prostu, wpatrzeni stale w linię horyzontu. Ruszył szybko w tamtą stronę. Po chwili wahania Ann podążyła za nim.

Stali nad brzegiem prostokątnego wykopu. Ponad poziom pustyni wznosił się szczyt zamontowanej w centralnym punkcie zagłębienia smukłej, stożkowatej wieżyczki. Wieńczyła ją przezroczysta kula wielkości piłki.

Po raz pierwszy w historii swojej rasy stanął człowiek oko w oko z tworem obcej cywilizacji. Co do tego nie mogło być wątpliwości. Rzecz osobliwa, w pierwszej chwili przyjęli to jako coś nader zwyczajnego, jak przyjmuje się wieść o jakimś odkryciu lub urodzeniu dziecka. Coś, czego w gruncie rzeczy wszyscy się spodziewali.

Oczywiście, nie przypuszczali, że to będzie już teraz, a tym bardziej tutaj, na jednym z najlepiej zbadanych kosmicznych sąsiadów Ziemi. W tej pozornej obojętności było zresztą coś więcej niż proste spełnienie długo piastowanych nadziei. Bo przecież, chociaż nikt tego nigdy nie powiedział na głos, cała astronautyka jest niepokalanym płodem tęsknoty i uczucia osamotnienia ziemian. Oczywiście, w innej sytuacji towarzyszyłyby tej chwili bez porównania silniejsze emocje, głębsze wzruszenia. Tak jak się sprawy miały, na refleksje nie mieli po prostu czasu.

Potton zaczerpnął garść żwiru i cisnął w dół. Nic się nie stało. Ziarenka toczyły się jeszcze, osiadając u podstawy stożka, kiedy Ann zeskoczyła do wykopu. Podeszła do kuli — wznosiła się na wysokości jej głowy — i wyciągnęła rękę. W tym samym ułamku sekundy odskoczyła, a raczej potoczyła się do tyłu, gwałtownie odepchnięta. Z wieżyczki wzbił się potężny szum. Jednym skokiem Potton znalazł się na dole, ale zanim zdołał dosięgnąć Ann, coś powaliło go na ziemię i przygniotło.

Ściany kuli rozchylały się jak płatki. rozciętej pomarańczy. Z jej wnętrza wypełzł pionowo w górę cienki, lśniący pręt. Piasek zawirował nagle, buchnęły chmury pyłu. Usłyszeli głębokie, dudniące brzęczenie. Zebrał się do skoku, z nadludzkim wysiłkiem usiłując przezwyciężyć spowijający całe ciało ciężar, targnął się w stronę Ann. Na próżno. Działanie paraliżującej siły nie było bolesne, nie było nawet w gruncie rzeczy przykre, po prostu obezwładniające, jakby w tym właśnie miejscu nastąpiło nagłe zwielokrotnienie przyciągania grawitacyjnego planety.

Raptem wszystko ucichło. Potton odczuł taką ulgę, że odruchowo zanurzył rękawice w piachu, jakby bojąc się ulecieć w atmosferę. Coś podobnego czuje alpinista, zrzucając z grzbietu wyładowany plecak. Wyprostował się, rozejrzał nieufnie, objął Ann ramieniem i przygarnął ją do siebie. Klęcząc obserwowali poczynania stożkowatej konstrukcji. Nie ulegało wątpliwości, że mają do czynienia z urządzeniem automatycznym, które reaguje na ich obecność zgodnie z zainstalowanym programem.

Pył opadał. Stożek błyszczał teraz w słońcu, spłukany strumieniami piasku. Wydawał się wyższy niż przedtem, pył i żwir, zalegające dno wykopu, zostały dokładnie wydmuchane. Odsłoniła się okrągła podstawa wieżyczki, wbudowana w kwadratową, białą płytę. Nagle cała ta konstrukcja drgnęła i łagodnie spłynęła pod ziemię. W płycie ział kolisty otwór półtorametrowej średnicy.

Potton pochylił się i zajrzał ostrożnie do odsłoniętego szybu. Pierwszą rzeczą, jaka przykuła jego uwagę, były proste, kwadratowe stopnie. W tej chwili nie dotarła do jego świadomości cała niezwykłość owego odkrycia. Schody wiodły do głębokiej, prostokątnej, jak się zdawało, komory, której ściany poświęcały bladym, różowym blaskiem.

— Schodzimy? — Ann zbliżyła się do otworu. Pokręcił głową.

— Nie. W każdym razie nie teraz.

Co minutę, półtorej, odzywał się Geiger, błyskało alarmowe światełko.

Częstotliwość sygnałów nie zmieniła się w czasie ruchu wieżyczki i burzy pyłowej. Zatem to nie ów stożkowaty automat był sprawcą pojedynczych, ale silnych, o czym świadczyła intensywność, rozbłysków, ataków twardego promieniowania.

Potton znał okoliczności, w jakich czujniki zachowywały się podobnie. W bezpośrednim sąsiedztwie potężnych akceleratorów jądrowych najwydatniejsze nawet ekrany absorpcyjne nie chronią pomieszczeń laboratoryjnych przed inwazją miliardowego ułamka rozpędzonych cząstek. Tam właśnie, co kilkadziesiąt sekund, aparaty alarmowe sygnalizują przelot zabłąkanych odprysków śmiercionośnych strumieni. Jak długo ich częstotliwość utrzymywała się w tych granicach, można było spokojnie ignorować zrzędliwe pobekiwanie czujników. O ile jednak w laboratoriach wiązki cząstek, ujęte w potężne koryta kierunkowe, nie groziły żywiołowym wybuchem aktywności, o tyle tutaj charakter i działanie sił ujawnianych rozbłyskami alarmowych lampek były wielką niewiadomą.