— Wrócimy z automatami — powiedział Potton. Ann spojrzała na niego niepewnie, wreszcie z nie tajonym żalem skinęła powoli głową. Miał rację. Nie mogli ryzykować zapuszczania się w głąb szybu, pozbawieni praktycznie łączności i środków obrony. Poza tym neuraks czerpał energię bezpośrednio ze stosu Jak długo ten ostatni nie pracował, owa najdoskonalsza z maszyn naśladujących procesy myślenia, była bezużyteczna. Po uruchomieniu stosu wrócą tutaj, uzbrojeni w automaty, które będą przekazywać neuraksowi ich obserwacje. Błyskawicznie działające analizatory pozwolą wyeliminować niektóre pochopne wnioski jeszcze w trakcie rozpoznania. Próba eksploracji bez pomocy neuraksa oznaczałaby po prostu stratę czasu.
A czas naglił. Częstotliwość sygnałów świadczyła, że ze strony wieżyczki, zamykającej otwór szybu, na razie przynajmniej nic załodze Kopernika nie grozi. Te same sygnały ostrzegały jednak, że potencjalne zagrożenie istnieje. Jego źródeł nie należało więc szukać w bezpośrednim sąsiedztwie wieżyczki, ale też i nie nazbyt daleko.
Potton wspiął się niezgrabnie na brzeg wykopu i wyciągnął rękę do Ann. W momencie kiedy oboje stanęli na górze, rozległo się znowu dudniące brzęczenie. Wieżyczka wracała do poprzedniego położenia. Równocześnie zamykała się wieńcząca jej wierzchołek kula. Po upływie kilkunastu sekund wszystko wyglądało jak wtedy, kiedy pierwszy raz stanęli nad wykopem. Tylko oczyszczone starannie z piasku i żwiru dno zagłębienia świadczyło, że to, co przed chwilą przeżyli, wydarzyło się naprawdę, że nie było tylko mirażem, osobliwością marsjańskiej Sahary.
Stali bez ruchu spoglądając nieufnie na sterczący z piachu stożek.
— Kto to zbudował? — spytała wreszcie Ann. Potton wzruszył ramionami.
— Nie my — powiedział. — I nie Marsjanie. Upłynęło już blisko dwieście lat od definitywnego orzeczenia nauki na temat ewentualnej cywilizacji marsjańskiej. Ewolucja biologiczna na tej planecie nigdy nie wytworzyła form, zdolnych do świadomego działania.
— Goście — powiedziała cicho Ann.
— Co mówisz?
— Nic takiego… — podniosła głos — powiedziałam, że to zbudowali nasi goście. Myślisz, że ich spotkamy?
— Myślę, że musimy jak najprędzej uruchomić stos. — Uśmiechnął się. Nie był to uśmiech pogodny. Ani dobrotliwy. Ann skuliła ramiona, w nagłym przypływie lęku.
— Nie chcesz chyba… — wykrztusiła.
— Chodźmy.tam — przerwał, wskazując miejsce, z którego bił w górę drgający słup atmosfery.
Ziemia dudniła głucho. Potężne basowe pianie opuszczało się chwilami w regestry niedostępne dla ludzkiego ucha.
Z bliska wyglądało to jak osadzona pionowo, gigantyczna szklana rura, płynna, pulsująca szybkim, zmiennym rytmem. Jej podstawę otaczały koła, naniesione z pyłu, podobne do fal rozchodzących się po stojącej wodzie, w którą rzucono kamień. Szczyt rury czy raczej pionowego przezroczystego tunelu był niewidoczny, biegł tak wysoko, jak tylko dało się okiem sięgnąć, w pozbawioną chmur atmosferę. Geiger odzywał się jakby częściej, w dalszym ciągu jednak nie dość często, by przyczyna jego alarmów mogła zagrozić ludziom. Za to lampka błyskała bez porównania ostrzejszym światłem, chociaż i jej sygnały nadal nie trwały dłużej niż ułamki sekund.
W centralnym punkcie podstawy drgającego słupa widniał czarny, jajowaty przedmiot wielkości średniego reflektora. Z niego to rozchodziły się owe regularne, unieruchomione fale piasku.
Zatrzymali się kilka metrów przed pulsującą ścianą.
— Głowica…? — spytała Ann, wskazując głową ciemny kształt, wynurzający się z pyłu, podobny do porzuconego dawno wraku.
Nie odpowiedział. Po dobrej chwili pochylił się, zaczerpnął garść piasku i cisnął z całej siły w przezroczysta obręcz. Przez mgnienie, setną, może tysiączną część sekundy wydawało im się, że widzą, jak małe, twarde ziarenka porwane pionowym prądem znikają w górze, poza zasięgiem wzroku.
— Tak… — mruknął, jakby do siebie — głowica. Głowica emitora…
— Znaleźliśmy, prawda… — chciała powiedzieć, że nareszcie; po tylu godzinach koszmarnego marszu mają przed sobą to, czego szukali, ale głos uwiązł jej w krtani. Zresztą słowa były zbyteczne. Wiedzieli oboje, domyślali się, nie rozumiejąc, że ten pionowy nurt, jakby wiązka gigantycznego lasera, a raczej masera, bo przecież nie były to promienie światła, utrzymywane w ryzach jakimś niewiarygodnym polem o budowie tunelowej, bije przez całą atmosferę planety i dalej, w próżnię. Ze podchodząc do lądowania, dwukrotnie zawadzili o to pole, koryto, którym pędził prąd cząstek rozpędzonych do granic fizycznych możliwości materii, przy czym za pierwszym razem otarli się jedynie o jego przezroczysty pancerz, natomiast za drugim… Rozejrzeli się odruchowo. Pustynia stała w martwym bezruchu. Zimna, niesamowita kolorystyka otoczenia zdawała się mówić, że nigdy, od czasów narodzin plazmowego embriona planety, nie spoczął na kolumnach tego bezkresnego, zastygłego pochodu rudogranatowych garbów wzrok istoty myślącej.
A jednak ktoś tu był…
Potton zmarszczył nagle brwi. Nie spuszczając wzroku z zagłębienia, uzbrojonego w obcy automat, tam, skąd przed chwilą przyszli, gestem nakazał Ann pozostać na miejscu, a sam ruszył szybko z powrotem. Naliczył pięćset czterdzieści kroków, zanim znalazł się nad krawędzią wykopu z wejściem do szybu. Ominął go i szedł dalej, licząc ponownie od zera. Przeszedłszy pięćset kroków wypatrzył w bocznej ścianie wydmy, nieco wyższej od sąsiednich, ciemny prostokąt. Zatrzymał się nad wykopem bliźniaczo podobnym do pierwszego. Utkwił wzrok w przezroczystej kuli, wieńczącej stożkowatą wieżyczkę.
Stał dobrą chwilę, zamyślony, wreszcie odwrócił się powoli. Drgająca pionowo rynna była niewidoczna. Wyraźnie natomiast rysowała się postać Ann, czekającej u jej podstawy. Dokładnie w połowie drogi, którą przeszedł, na tle białej sylwetki w skafandrze, widniało zagłębienie z pierwszą odkrytą wieżyczką. Pokiwał głową. Gdzieś tam, w głębi, przebity w niby-granatowej caliźnie, ciągnie się korytarz, tunel biegnący od potężnego emitora w linii prostej na północ. Można się było. spodziewać, że idąc dalej, oddalając się od wyrzutni, spotkają niejeden jeszcze wykop z automatyczną klapą zamykającą otwór włazu. Układały się w ciąg stacji, klimatyzatorów bądź awaryjnych szybów wejściowych.
W drodze powrotnej Potton pilnie śledził zachowanie licznika i alarmowej lampki. Sygnały powtarzały się w nieregularnych odstępach czasu, ale ich częstotliwość nie ulegała większym wahaniom. Natomiast im bliżej emitora, tym ostrzejszym światłem błyskała lampka, głośniej, jakby bardziej nerwowo terkotał Geiger.
Doszedłszy wreszcie do Ann, zawrócił bez słowa pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i zaczął się oddalać, idąc znowu prosto przed siebie, tym razem na wschód. Wkrótce jaskrawe rozbłyski alarmowej lampki przygasły, stały się bardziej matowe. Powtórzył eksperyment, odchodząc kolejno na południe i zachód, zawsze z podobnym skutkiem. To dało mu pewność, że źródłem promieniowania niepokojącego czujniki jest nie co innego jak ów drgający, pionowy nurt.