Czekając na Pottona Ann usiadła wygodnie na krótkim, łagodnym zboczu wydmy. Nieznośne pulsowanie w skroniach ustępowało powoli, z chaosu myśli, tysięcy różnych kombinacji i pytań, które przelatywały przez jej umysł jak okruchy wirującego kalejdoskopu, zaczęły się wyłaniać nieśmiałe zalążki logicznych konstrukcji, pierwsze dokończone zdania. Zdała sobie nagle sprawę, że tym, co dominuje w niej nad wszystkimi innymi emocjami, jest zwykła ludzka ciekawość. Ktoś przyleciał na Marsa, najbliższego ich sąsiada, który, zdawałoby się, został zbadany przez naukę od zewnętrznych warstw atmosfery do planetarnego jądra. Kto, skąd, dlaczego świat nic o tym nie wiedział? Co kryją te podziemia i dokąd pędzi emitowana z nich gigantyczna wiązka promieniowania? Tym jednak, co w tej chwili najbardziej ją frapowało, były owe niewiarygodne siły utrzymujące wiązkę w wąskim stosunkowo korycie. Gdyby przestały działać chociażby na tysiączną część sekundy, rozpędzone cząsteczki rozpierzchłyby się po planecie z szybkością światła i energią przekraczającą wielokrotnie wybuch najpotężniejszej bomby jądrowej. Siedziała u stóp najstraszniejszego wulkanu, bezpieczna na razie dzięki wiedzy i umiejętnościom technicznym przybyszów, istot, które to wszystko zaprogramowały i zbudowały.
Poczuła się już na tyle lepiej, że mogła dokonać wstępnych pomiarów, przy użyciu najprostszej aparatury optycznej, jaką dysponowali. Siup cząstek utrzymywał się w idealnym pionie, jego średnica w najdalszych dostrzegalnych warstwach atmosfery była taka sama jak tu, na powierzchni pustyni, u podstawy. To właśnie, że wiązki nie rozszerza się z wysokością na kształt gigantycznego lejka, chociażby nieznacznie, budziło największe zdumienie i podziw. Najcieńsze snopy promieni wystrzeliwane z potężnych miotaczy laserowych, półprzewodnikowych, a nawet arsenowych, przecież rozwidlają się stożkowato; jednościeżkowa, prosta linia wiązki dalej pozostaje nieziszczonym marzeniem ziemskich fotoników i konstruktorów. O pionowym, Unijnym locie tak szerokiego nurtu cząstek, nosicielek energii, żaden z nich nie mógłby nawet pomyśleć. Nie mówiąc już o pompach elektronowych czy wzmacniaczach, zdolnych wymusić tego rodzaju promieniowanie.
— To musi być wspaniała cywilizacja — powiedziała podnieconym głosem do Pottona, który zbliżał się właśnie, ukończywszy swoje „manewry”. Nie odpowiedział. Podszedł całkiem blisko, pomógł jej wstać i utkwił ponure spojrzenie w jajowatym reflektorze, nazwanym przez nich głowicą emitora.
— Oby tylko nie zanadto wspaniała — mruknął wreszcie półgłosem, jakby do siebie.
W zapadającym szybko zmroku biały korpus Kopernika rysował się ostrymi konturami. Uwagę wracających przykuł głęboki wykop pod dolną parą wysuniętych z rufy dysz wylotowych. W czasie upadku rakieta wryła się w pylisto-piaszczysty grunt na głębokość trzech metrów. Widocznie Batuzow, przystępując do prac przygotowawczych, które miały poprzedzić rozruch stosu, postanowił w pierwszej kolejności przejrzeć i przedmuchać dysze.
Rakieta leżała przechylona nieznacznie na bok, klapa włazu znalazła się w ten sposób półtora metra nad ziemią. Rano, opuszczając statek zeskakiwali po prostu, bacząc, by nie uszkodzić sterczących zaworów butli tlenowych. Teraz do płyty zamykającej komorę śluzową wiodła pochylnia, usypana z dobrze ubitego żwiru. Batuzow rzeczywiście nie tracił czasu.
Potton uruchomił nadajnik. Rozległ się niemiły zgrzyt Do mechanizmu wejściowego musiały przeniknąć w czasie katastrofy ziarenka pyłu. Wewnątrz, w akustycznym
pomieszczeniu śluzy, zgrzyt zasuwającej się klapy zabrzmiał przeraźliwie, włókna nerwowe ludzi od pięt do zębów przebiegło zimne, odrętwiające mrowie. Minęło kilkanaście sekund i nad wewnętrznym włazem zapłonęło zielone światełko. Po wyrównaniu ciśnienia i składu powietrza drzwi powinny były ustąpić same, jednak brak dopływu energii zmusił załogę do rezygnacji z wielu podzespołów automatycznych.
Lena odzyskała już przytomność. Pół siedząc, pół leżąc w łódkowatym fotelu uśmiechała się do wchodzących i położyła palec na ustach. Idąc za jej wzrokiem natrafili na białą plamę bandaża, spowijającego grubymi pasmami głowę Batuzowa. Siedział, odwrócony do nich plecami, zgarbiony nad pulpitem centralki komunikacyjnej. W pierwszej chwili nie zorientowali się, o co chodzi. Nagle usłyszeli głos popularnego spikera:
„…wiadomości. Trwają próby przywrócenia łączności z pierwszym załogowym statkiem marsjańskim. Dziś rano, w wywiadzie udzielonym Północnoafrykańskiej Agencji Telewizyjnej, profesor Gloden z Instytutu Atlaskiego podjął polemikę z hipotezą, wysuniętą przez Sekretarza Rady Astronautycznej ONZ na ostatnim, nadzwyczajnym posiedzeniu. Zdaniem Glodena przyczyną katastrofy mógł być błąd konstrukcyjny w układzie hamującym statku.”
Spiker zrobił pauzę, usłyszeli szelest odwracanego arkusza folii. Po chwili odezwał się ponownie zmienionym, poważnym głosem: „Przeczytam teraz oświadczenie Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych. — Dwa dni temu, jedenastego grudnia dwa tysiące osiemdziesiątego drugiego roku, po raz ostatni przekazaliśmy światu na falach eteru głosy ludzi, którzy jako pierwsi w historii ziemskiej cywilizacji mieli stanąć na powierzchni Marsa. Nie tracimy nadziei…”
Batuzow przekręcił energicznie kontakt, wzruszając ramionami. Obejrzał się i ujrzawszy przybyłych wstał szybko, gwałtownie odrzucając oparcie fotela.
— Co znaleźliście? — rzucił, podchodząc do Ann. Ta spojrzała odruchowo na Pottona.
— Zaraz wszystko powiem — powiedział Piotr, podchodząc do promiennika. Przypomniawszy sobie, że jest nieczynny, mruknął niechętnie, machnął ręką, po czym zrezygnowany, sięgnął do płaskiego metalowego pudła i wydobył kilka kostek koncentratu.
— Słyszeliście? — powiedziała z niewesołym uśmiechem Lena — już nas opłakali. Swoją drogą, to niesamowite, tak wszystko słyszeć i nie móc im dać znać… chociażby tyle tylko, że żyjemy.
— Nawiążemy łączność zaraz po uruchomieniu stosu — odrzekł pogodnym tonem Batuzow.
— Jak się czujesz? — Ann Thorson usiadła koło Leny.
— Teraz już dobrze. Andrzej karmił mnie cały dzień tą obrzydliwą papką — uśmiechnęła się. Spała dwadzieścia godzin. Kiedy zorientowali się, że przeszła lekki wstrząs mózgu, utrzymywali ją we śnie łagodnie działającymi środkami chemicznymi. W tej chwili wyglądała już znacznie lepiej, policzki jej się zaróżowiły, spoglądała na Ann i Pottona szeroko otwartymi oczyma, niecierpliwie czekając na relację.
— Wygląda na to — kończył Potton — że rejon tych urządzeń jest opuszczony. Może siedzą pod ziemią. Diabli wiedzą. Zresztą, nie śpieszyłbym się tak bardzo. Nie mając energii na naładowanie baterii przeciwpola jesteśmy właściwie bezbronni…
Chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Batuzow wyprostował się powoli, sięgając odruchowo do bandaża.
— A więc wpakowaliśmy się w taką armatę — powiedział wstając. Podszedł do głównej tablicy rozdzielczej i omiótł spojrzeniem tarcze fotonowych liczników stosu. Były szare, wszystkie wskazówki stały w pozycji „zero”.
— Jeżeli mówicie — odezwała się z namysłem Lena — że ta wiązka porywa piasek i kamienie, to znaczy że mamy do czynienia z generatorami nie znanymi ziemskiej technice.
— Nie wiemy, czy porywa — przerwał Potton. — Wszystko, co dostanie się w ten nurt, po prostu znika. Tylko tyle.
— Dla mnie wystarczy — zażartował Batuzow. Potton spojrzał na niego niechętnie, jakby rozdrażniony.
— Dla mnie też — rzucił. — I nie tylko dla mnie. Dla miliarda naszych statków, leżących jak ryby wyrzucone z wody na obcych planetach…