III
Jak dowiedział się Neil w przeddzień wyjścia ze szpitala, obrończyni albatrosów, bohaterka Wysp Hawajskich i gwiazda wszelkich mediów, czyli doktor Barbara Rafferty miała jeszcze osobliwsze, niż skłonny byłby przypuszczać, cechy charakteru.
W jego najświeższej korespondencji znajdowała się kartka z życzeniami pomyślności od anonimowego nadawcy, dołączona do ostatniego numeru „Paris-Matcha”, który poświęcał najważniejsze strony atolowi Saint-Esprit. Neil, znudzony oglądaniem siebie na zdjęciach zamieszczanych przez prasę – pani Stamford, postępując nietaktownie wobec syna, udostępniła dziennikarzom pamiątkową amatorską fotografię, przedstawiającą go, gdy miał cztery lata i pluskał się w dziecinnym baseniku – już zamierzał wrzucić magazyn do kosza, ale nagle rozpoznał twarz, której nie spodziewał się zobaczyć. Wśród zdjęć martwych ptaków i wież obserwacyjnych atolu, rozmieszczonych wokół laguny, znajdowała się mocno ziarnista fotografia młodszej doktor Barbary, zrobiona w 1982 roku. To było ujęcie z bliska.
Ubrana w ciemny kostium, spoglądała na londyńską ulicę. Właśnie opuściła siedzibę Izby Lekarskiej, pozbawiona prawa wykonywania zawodu. Bystry dziennikarz „Paris-Matcha”, którego pamięć być może wspomogły francuskie tajne służby, bez wątpienia wyszperał to zdjęcie w jakiejś fototece i przypomniał głośny proces.
Neil dowiedział się, że przed dziesięcioma laty Barbara Rafferty była sądzona przez brytyjski wymiar sprawiedliwości pod zarzutem popełnienia kilku morderstw. Dwóm ze swoich pacjentek – starszym, chorym na raka kobietom z hospicjum na Hammersmith – oszczędziła przedśmiertnych mąk, podając specjalny „koktajl” o silnym działaniu usypiającym. Zabójcza mieszanina chlorku potasu, chloroformu i morfiny została im zaaplikowana przez doktor Barbarę za zgodą – tak utrzymywała oskarżona – ich samych oraz ich rodzin. Ale, jak się okazało, lekarka nie zasięgnęła opinii wszystkich krewnych staruszek.
Siostra jednej ze zmarłych, uznając takie zachowanie za samowolę, powiadomiła policję. Z zabezpieczonych przez prokuraturę kart choroby pacjentów doktor Barbary w hospicjum wynikało, że w ciągu roku poprzedzającego zgony dwu staruszek zastosowała eutanazję co najmniej sześciokrotnie. Dobrowolnie potwierdziła prawdziwość stawianych jej zarzutów, argumentując, że po przedłużających się cierpieniach przykute do łóżka pacjentki wyrażały zgodę na podanie zabójczych medykamentów. Jak mówiła, to na prośbę chorych skracała im męczarnie, broniąc w ten sposób ich godności oraz prawa do szacunku wobec samych siebie.
Uznana winną ośmiu zabójstw, została skazana na dwa lata więzienia w zawieszeniu. Życzliwi doktor Rafferty lekarze oraz krewni pacjentek poddanych eutanazji wystąpili w jej obronie, jednak sama pozbawiła się szansy, jaką stanowiła apelacja. Udzielając przed siedzibą sądu wywiadu, oświadczyła, że w postępowaniu z umierającymi ludźmi będzie się kierowała własnym sumieniem. Ponieważ nie kryła się z tym, że nadal stosowałaby eutanazję, Izba Lekarska postanowiła pozbawić ją prawa wykonywania zawodu.
Po zakończeniu sprawy wywiązała się publiczna debata na temat eutanazji. Barbara Rafferty występowała w telewizji, broniąc swoich racji tak zapalczywie, że niektórym wydało się to aż podejrzane. Nawet jej najbliżsi koledzy odsunęli się od niej, zrażeni rezerwą, z jaką ich traktowała. Została dyrektorką podmiejskiej firmy produkującej damskie prezerwatywy, lecz po pół roku zrezygnowała z tej pracy i wyjechała za granicę. Nadeszły lata tułaczki – Malawi, Afryka Południowa i Nowa Zelandia, gdzie przyznanie się do utraty prawa wykonywania zawodu bynajmniej nie okazało się przeszkodą w otrzymaniu oferty pracy. Po jakimś czasie Barbara Rafferty przyjechała do Honolulu, żeby odpocząć. Tu odkryła ruch obrońców praw zwierząt i poświęciła się raczej ratowaniu niż skracaniu życia.
Neil oparł magazyn na poduszce i wpatrywał się w stare zdjęcie Barbary Rafferty, oszołomiony tymi wszystkimi rewelacjami. Ta mizerna i nadmiernie ekspresyjna twarz – o posępnym wyrazie, podkreślanym przez ciemny kostium – mogła równie dobrze należeć do zbrodniarza wojennego albo do psychopaty. Niemniej jednak Neil czuł dziwny niepokój o tę lekarkę, która dopuściła się kilku przestępstw. I uprzytomnił sobie, że i ona kiedyś była młoda. Zastanawiał się, co wtedy mogłaby myśleć o nim i o starszej o dziesięć lat, zapalczywej Barbarze Rafferty, a także o swoim obecnym marzeniu, żeby pokrzyżować plany francuskiej marynarce wojennej.
Spodziewając się po południu jej wizyty, położył otwarty magazyn na stoliku przy łóżku.
Ocierając się w drzwiach o pielęgniarkę Crawford, Barbara wpadła do pokoju Neila z podniesionymi rekami i stanęła przy oknie, jakby tylko otwarta przestrzeń mogła zapewnić ujście jej podnieceniu.
– Neil, mam dla ciebie niezwykłą wiadomość!
– Doktor Barbaro…
– Nie uwierzysz. Zacznę od tego, że ziściło się moje marzenie. Ale najpierw chcę wiedzieć, jak twoje zdrowie. – Podniosła zawieszoną w nogach łóżka kartę choroby Neila i przebiegła ją swoim bystrym wzrokiem. – W porządku. Nie napsuli zbyt wiele, choć, jak zwykle, przesadzili z ilością lekarstw. I te badania… Z pewnością tutejsi lekarze uważają, że jesteś w ciąży. Jak się czujesz?
– Dobrze. – Neil uśmiechnął się do niej, nim jeszcze zdołał w sobie wzbudzić chęć do tego. – Nudzę się.
– To znaczy, że już możesz wyjść ze szpitala. Muszę cię przestrzec, że jest mnóstwo do zrobienia, a czasu niewiele.
Nie zaprotestował, gdy pogłaskała go po policzku. Usiadła na łóżku, patrząc na niego z nie ukrywaną przyjemnością. Gdy była sama w jego towarzystwie, zwykle pozbywała się swojego publicznego „ja”, jakby pobudzał w niej od dawna dręczącą ją potrzebę życia osobistego. Ale dziś nie potrafiła się powstrzymać przed zachowaniem charakterystycznym dla jej publicznego wizerunku.
– Posłuchaj, Neil. Mamy to, na czym tak nam zależało. Zdobyłam łódź!
Gestykulowała z takim ożywieniem, że przytrzymał jej dłonie, chcąc ją uspokoić.
– To świetnie, pani doktor, ale ja nie trenuję. Będę gotowy do przepłynięcia tego dystansu we wrześniu, a może i później.
– Do przepłynięcia? Nie o tym mówię. Ponownie wyruszamy na Saint-Esprit! Mamy prawdziwy statek, „Diugonia”. Cumuje w porcie w Honolulu.
– Ponownie? – Neil poczuł pulsowanie krwi w rannej stopie. – Wraca pani na wyspę? Zabiją panią.
– Nie zabiją, nie zabiją. – Gładziła prześcieradła i poduszkę, jakby uspokajała spienione fale. – Tak ciężko pracowałam na ten wyjazd. Mamy za sobą cały świat. Francuzi muszą się z nami liczyć.
Nie mogła usiedzieć na miejscu. Energicznie podeszła do okna i zacisnęła palce na parapecie, jakby już stała na mostku kapitańskim. Opowiedziała Neilowi o miliarderze dobroczyńcy, który przyłączył się do akcji ratowania albatrosów. Irving Boyd, trzydziestopięcioletni samotnik, producent oprogramowania komputerowego, aktualnie mieszkał na Hawajach. Sprzedał swoją firmę w Pało Alto japońskiemu holdingowi i odszedł z branży, poświęcając się sprawom ochrony przyrody. Neil widział go w telewizji, gdy ten okularnik o niemal chłopięcym wyglądzie, noszący w kieszeni marynarki na piersi kilka piór, udzielał wywiadu. Irving Boyd był żarliwym czytelnikiem literatury science fiction. Pod pewnymi względami chyba nigdy nie odczuwał potrzeby stania się człowiekiem dorosłym. Interesował się rzadkimi gatunkami ssaków wodnych, na przykład manatami. W swoim rezerwacie przyrody na Oahu miał jedyną rozmnażającą się w niewoli parę tych zwierząt.
Poświęcenie Barbary Rafferty dla sprawy ratowania albatrosów, a przy tym jej nader skromne środki zrobiły na miliarderze wrażenie i zaczął ją wspomagać finansowo, zarazem wyposażając w biuro oraz bezpłatny telefon w budynku swojej stacji telewizyjnej w Honolulu. Ale najważniejszy jego wkład w działalność lekarki stanowił „Diugoń” – alaski trawler do połowu krewetek, o wyporności trzystu ton, z którego zamierzał uczynić pływające laboratorium morskie.