Выбрать главу

W obawie że być może już nigdy nie zobaczy doktor Barbary, postanowił spotkać się z nią przed wypłynięciem trawlera. Pojechał więc do portu. Bulwersująca informacja o tym, że zabijała swoje wiekowe pacjentki, zalegała w jego umyśle niczym stare gazety na strychu i zacierała się w pamięci, w miarę jak moralnie rozgrzeszał eutanazję, stopniowo traktując ją z coraz większą tolerancją, a nawet po cichu z aprobatą. Kilkoro spośród nowych wielbicieli Barbary Rafferty straciło do niej zaufanie lub odsunęło się na jakiś czas, żeby przetrawić myśl o popełnionych przez nią morderstwach. A „Paris-Match” z ironią wychwalał przemianę „lekarki śmierci” w „lekarkę życia”. Teraz było dla niej cenne każde oddychające stworzenie, aczkolwiek albatros i diugoń liczyły się znacznie bardziej niż pospolita ludzka istota.

Neilowi brakowało doktor Barbary – jej silnej woli i wprawiającej go w zakłopotanie obcesowości, ale także okazywanego mu przez nią uczucia. Podczas wyprawy na Saint-Esprit tyranizowała go, lecz zarazem nieustannie przesuwała palcami po jego torsie, jakby odczytywała niewidoczne pragnienia zapisane brajlem na wrażliwej skórze. Na myśl o bandyckich żołnierzach francuskiej marynarki wojennej zachodził w głowę, jak odwieść lekarkę od pomysłu popłynięcia na atol.

W pierwszą niedzielę po wyjściu ze szpitala zaparkował dżipa w pobliżu portu i wmieszał się w tłum turystów.

„Diugoń” cumował za przystanią promową. Jego wysoki dziób już był zwrócony w morze. Na metalowym podeście poniżej mostka kapitańskiego wynosił się talerz anteny satelitarnej. Na nadbrzeżu stał samochód sztabowy, a prowadzącym na statek trapem szli mężczyźni w panterkach.

Neil pokuśtykał do krewetkowca, torując sobie drogę wśród turystów. Miał nadzieję, że rząd amerykański, pod naciskiem francuskiego, zarekwiruje statek, zanim ten zdąży wypłynąć. Niestety, gdy znalazł się przy furgonetce, zobaczył za kierownicą rozwalonego na siedzeniu mężczyznę o zbójeckich wąsach i ogolonej głowie, na którego szyi widniały wizerunki diugonia, manata i wielkiego białego rekina. Na drzwiach zaś spostrzegł napisaną na okrągłej tarczy nazwę: Oceaniczne Królestwo Przyrody – Życie i Miłość. Irvinga Boyda Program Ratowania Ziemi.

Podszedł do trapu, mijając kilkanaście pak z namiotami i sprzętem biwakowym, kartony z żywnością makrobiotyczną oraz wegetariańską, istny ocean butli z wodą mineralną, sprzęt oświetleniowy do kamer i srebrzyste parasole.

Z kapitańskiego mostka spoglądał na to wszystko z niewzruszonym spokojem kapitan Wu – Chińczyk z Hongkongu, który dotychczas pływał na statkach handlowych, mały i schludny, ubrany w białe szorty, długie do kolan skarpety oraz czapkę z daszkiem. Obok niego stał filantrop i geniusz oprogramowania komputerowego w jednej osobie. Jego niebieskie oczy za zbyt dużymi okularami zdawały się dostrzegać każdy szczegół.

Irving Boyd zauważył Neila, który wahał się, czy wejść na trap, i kiwnął na niego dobrotliwie niczym nieobecny myślami papież w chwili udzielania błogosławieństwa.

– Tylko nie wpadnij do wody! – Doktor Barbara wyszła z kajuty pod mostkiem. Zatrzymała się na końcu trapu i złapała Neila za rękę, gdy jego odrętwiała stopa nie trafiła na zniszczony gumowy próg. Wciągnęła go na pokład, zaskoczona, ale i uradowana widokiem chłopca. Badała palcami już bardziej sprężyste niż w czasie pobytu w szpitalu muskuły jego ramion niczym żona farmera zadowolona, że medalowy byczek ładnie rośnie. – Brakowało nam ciebie. Popłyniesz z nami?

– Doktor Barbaro, chciałem…

– Dobrze. Wiedziałam, że tak będzie. – Zatrzymała się i uścisnęła go gorąco, wymacując swymi silnymi dłońmi żebra klatki piersiowej i łopatki, jakby upewniała się, że świeżo wyhodowane muskuły pokrywają te same co dawniej kości. – Nie moglibyśmy popłynąć bez ciebie.

– Doktor Barbaro… – Neil wytarł z czoła jej jaskrawą szminkę. – A co z francuskimi żołnierzami z wyspy? Tylko na panią czekają…

– Nie martw się tym! Powiały nowe wiatry… – Zajrzała do trzymanej w ręku listy. – Kajutę znajdziemy dla ciebie później. Teraz powinieneś poznać Monique Didier, naszą bardzo szczególną nową przyjaciółkę.

Na widok energicznej ciemnowłosej kobiety w białym dresie, która pojawiła się na pokładzie pod mostkiem i wylała do morza kubeł wody z mydlinami, lekarka z dumą objęła chłopca jedną ręką w pasie.

– Monique należy do najwyżej cenionych stewardes Air France ale wszystko rzuciła, żeby do nas dołączyć. Monique, ten humorzasty facet to Neil Dempsey, mistrz pływacki i moja prawa ręka.

– Tak… Jasne. Widziałam cię w telewizji. Stałeś się gwiazdorem filmowym. – Pochyliła się przesadnie i wzięła go za rękę, jakby dotykała ikony. – Wiem wszystko o twoim pobycie na Saint-Esprit. Jesteś dla mnie nie kwestionowanym bohaterem.

Choć mówiła z ironią, Neil znowu się zaczerwienił. Podczas odwiedzin w szpitalu doktor Barbara często opisywała mu tę stewardesę z zasadami. Monique Didier, kobieta dobrze po trzydziestce, była córką jednego z pierwszych we Francji aktywistów ruchu obrony praw zwierząt, pisarza i biologa Renę Didiera. Wspólnie utworzyli w Pirenejach rezerwat dla zagrożonych niedźwiedzi. Od lat znosili obelgi i wrogość ze strony miejscowych farmerów, rozwścieczonych zabijaniem przez niedźwiedzie owiec oraz sentymentalnym przedstawianiem dzikich zwierząt w stołecznej prasie. Wszystko to sprawiło, że Monique stała się zjadliwa i z góry przygotowana na atak, ale była naprawdę oddana sprawie rezerwatu. A ponieważ szorstko obchodziła się z pasażerami pierwszej klasy na trasach: Paryż – Nowy Jork i Paryż – Tokio, po wielu ostrzeżeniach w Air France stracono w końcu cierpliwość i zwolniono ją z pracy.

Neil był przygotowany na ostry język Francuzki, ale sprawiała wrażenie podbudowanej jego zjawieniem się na statku. Zmęczony wędrówką przez zatłoczone nadbrzeże chciał usiąść na podeście, na którym stała antena satelitarna, lecz Monique kręciła się koło niego, jakby chciała go przypiąć pasem do fotela i położyć mu na kolanach plastikową tacę.

– Wspaniale, że popłyniesz. – Wciąż prześwietlała go wzrokiem. – Musimy dostać się na wyspę jak najszybciej, a ty znasz sekretne ścieżki prowadzące na pas startowy.

– Ależ one wcale nie są sekretne… – Neil zdał sobie sprawę, że doktor Barbara pracowicie mitologizuje Saint-Esprit. – Poza tym, co z Kimem?

– Oczywiście będzie z nami. Jednak nie możemy go narażać. – Monique potrząsnęła kubłem, wyrażając w ten sposób niesmak. – Ci francuscy oficerowie to straszni rasiści. Jeśli stworzy im się okazję, zastrzelą go jak psa.

– Do mnie też strzelali.

– Ale teraz nie będą! – Ściągnęła brwi. – Stałeś się symbolem. Ekran telewizora stanowi twoją tarczę. Nie przedziurawi cię żadna kula. Barbaro, nie mam racji?

– Oczywiście, że masz, choć wolałabym nie dramatyzować sytuacji. – Lekarka usiłowała ją uspokoić. – Lepiej żyjmy nadzieją, że do nikogo nie będą strzelali.

Neil zdał sobie sprawę, że bez przerwy udzielane przez niego w pokoju szpitalnym wywiady oraz nieustanne pojawianie się jego postaci na ekranie telewizora zrobiły swoje. Stał się talizmanem ruchu obrońców praw zwierząt i jego twarz miała być pokazywana niczym wypchana głowa zabitego bizona.

Doktor Barbara zaprowadziła go na mostek i z przejęciem przedstawiła kapitanowi Wu oraz Irvingowi Boydowi, jakby zjawienie się chłopca na statku stanowiło gwarancję jej wiarygodności.

Przedsiębiorca komputerowy z powagą skinął głową. Wolno mrugał ukrytymi za grubymi szkłami oczyma, z tego powodu przypominały stale czujne urządzenia alarmowe.