Выбрать главу

– Neil, modliliśmy się za ciebie – powiedział z łagodnym teksaskim akcentem w taki sposób, jakby w jego słowach były zaszyfrowane jakieś ukryte znaczenia. – Gdy zostałeś postrzelony, wszyscy na Ziemi wstrzymali oddech. Sądzę, że nawet manaty i diugonie prosiły Niebiosa o twoje zdrowie.

– Panie Boyd, leżało mi na sercu dobro albatrosów.

– Wszystkim leżało. Mam nadzieję, że weźmiesz udział w naszym programie poświęconym założeniu na wyspie rezerwatu.

– Jeszcze nikt mi tego nie proponował. Czy to jakiś cykliczny program telewizyjny?

– Irving ma na myśli Saint-Esprit – wyjaśniła doktor Barbara. – Sądzę, że możemy się spodziewać nadzwyczajnej społecznej aprobaty.

– Neil, chcemy, żebyś tam popłynął. – Boyd spoglądał na niego z najwyższą pokorą, tak jak producent filmowy, który w tłumie statystów wypatrzył kogoś o sile wyrazu twarzy Chrystusa. – W tym scenariuszu główna rola przewidziana jest dla ciebie.

– Być może… Niewiele wiem na temat gry aktorskiej. Wciąż stawiam czoło rzeczywistości.

– Jakiej rzeczywistości? Chyba tej, którą pokazuje telewizja publiczna. Ja planuję wystrzelenie pierwszego prywatnego satelity, który będzie pracował na użytek ekologii. Do każdego domu przekażemy transmisję z twojego i doktor Barbary pobytu na wyspie…

Słuchając przedstawianej przez Boyda w ogólnych zarysach wizji jego działalności, Neil szybko się zorientował, że dla byłego producenta programów komputerowych wyprawa na Saint-Esprit stanowi niewiele więcej niż rekonesans na użytek programu jego stacji telewizyjnej.

Zanim zdążył odpowiedzieć, lekarka wzięła go pod rękę i sprowadziła po schodach.

– Neil, na litość boską. Ten człowiek wypożyczył nam swój statek.

Chłopiec był zadowolony, że udało mu się rozzłościć doktor Barbarę. Kilka minut spędzonych w jej towarzystwie działało na niego bardziej krzepiąco niż przepłynięcie setki razy uniwersyteckiego basenu.

– Doktor Barbaro „Diugoń” to po prostu plan filmowy, replika „Bounty”. Dla Boyda wszystko zamienia się w program telewizyjny.

– Możliwe, ale to w jego rękach spoczywają losy wyprawy. A teraz poznaj profesora Saito i jego żonę, i nie żartuj na temat bomb atomowych.

Młode japońskie małżeństwo przerwało pracę w kuchni. Skinęli głowami w geście powitania. Oboje byli botanikami. Przylecieli z Tokio do Honolulu w dniu poprzedzającym ich rezygnację z pracy na uniwersytecie w Kioto i oddali się do dyspozycji doktor Barbary. Przywieźli z sobą dwie małe walizki, plastikowy namiot i składane krzesła, zupełnie jak wyrośnięte nad wiek dzieci, które udają się nad morze na wakacje. Powitali Neila identycznymi uśmiechami, które niewiele przybladły, gdy po godzinie opuszczał „Diugonia”, obiecując lekarce, że zjawi się tu jeszcze i pomoże w przygotowaniach do podróży.

Usiłując zrozumieć członków załogi trawlera, naiwnych, ale odurzonych wizją wyprawy, tak walił głową o kierownicę dżipa, że przeciął sobie skórę na czole. Był przekonany, że bezwzględnie trzeba w jakiś sposób zapobiec wypłynięciu doktor Barbary i jej statku szaleńców z Honolulu.

W ciągu następnych dni uparcie przepływał basen, słuchając wmontowanego w ścianę radia. Podawane na temat wyprawy informacje świadczyły o tym, że media nadal żywo się nią interesują. Ich uwagę przyciągały teraz wielkie białe skrzydła, namalowane przez Kima na kadłubie krewetkowca. Nowatorski projektant gadżetów z Waikiki zdążył już przekształcić robiący wrażenie obraz skrzydła i fali w zgrabne plakietki oraz w guziki do garniturów i kostiumów.

Neil jeździł do portu codziennie po południu, w nadziei że francuscy agenci uszkodzili statek. Doktor Barbary na ogół nie było na „Diugoniu”. Wraz z grupą sympatyków wiecowała pod francuskim konsulatem i organizowała ostatnie zbiórki pieniędzy. Siedmiu Filipińczyków z załogi kapitana Wu ładowało pod jego komendą na trawler sprzęt, żywność, paliwo i słodką wodę. Nad wszystkim samotnie czuwał Irving Boyd. Stał zamyślony pomiędzy białymi skrzydłami albatrosa, wymalowanymi na kadłubie, niczym Posejdon pogrążony w marzeniach o potędze swych morskich włości.

Na nadbrzeżu rozlokowała się grupa hipisów z ruchu New Age z transparentem głoszącym sprzeciw wobec wiwisekcji. Potrząsając tamburynami, tańczyli wśród straganiarzy sprzedających turystom balony i gadżety mające jakiś związek z ekologią. Pogodna melodia wyrwała z zadumy nawet Irvinga Boyda, bo zaczął poruszać dłońmi zgodnie z jej rytmem. Zaprosił grupę na mostek kapitański. Najpierw zatańczyli wokół zdezorientowanego kapitana Wu, a następnie odprawili nieokreślony pseudoreligijny rytuał przed talerzem anteny satelitarnej.

Spoglądając na ten błazeński statek i równie błazeńską jego załogę, Neil był pewny, że „Diugoń” nigdy nie opuści portu. Gdy jednak w tydzień po spotkaniu z doktor Barbarą poznał kolejnych uczestników ekspedycji, doszedł do przekonania, że trawler nie tylko wypłynie z Honolulu, ale ma wszelkie szanse znaleźć się pod obstrzałem Francuzów. Ekipa telewizyjna w składzie: Janet Bracewell, australijska reżyserka, Mark Bracewell, jej mąż, amerykański operator, oraz Vikram Pratap, hinduski dźwiękowiec, miała reprezentować na Saint-Esprit Irvinga Boyda. Ta trójka, chwilowo wyłączona z zespołu zatrudnionego w morskim rezerwacie przyrody miliardera, zamierzała prowadzić dokumentację wyprawy i transmitować do studia stacji telewizyjnej Boyda w Honolulu wrogie przyjęcie „Diugonia” przez Francuzów. Stąd zaś obrazy na żywo miały być przekazywane do światowych sieci telewizyjnych. Bracewellowie i Pratap już filmowali włóczących się po statku reporterów oraz aktywistów ruchu obrony praw zwierząt, odrywających od pracy Filipińczyków i z przejęciem wypytujących ich o stosunek do prób z bronią atomową oraz do ekologii.

Ludzie odwiedzający krewetkowiec, czuli na stałą obecność kamery telewizyjnej, zamienili go w miejsce nie kończącego się party. Przechodnie podkradali nie załadowane jeszcze na statek towary i bez pytania otwierali butelki z winem, pochodzącym z darów. Gdy kiedyś doktor Barbara i Monique zjawiły się w porcie wieczorem, zastały na nadbrzeżu turystów tańczących w rytm muzyki granej przez hipisów z ruchu New Age na tamburynach; na zimnym wietrze łopotały transparenty ze sloganami ekologicznymi, z kociołka dymiła pachnąca apetycznie para. Zachwycone atmosferą zabawy też zaczęły tańczyć. Tylko kapitan Wu chodził tam i z powrotem po tonącym w mroku mostku, a nie pochwalający tego wszystkiego Kimo siedział na dziobie statku obok zapasów farby.

Ale nie on jeden był zaniepokojony niezdolnością lekarki do panowania nad swoimi zwolennikami. Neil, obserwując trawler z przystani promowej, zauważył na nadbrzeżu wysokiego jasnowłosego Amerykanina tuż po czterdziestce, czekającego obok wypożyczonego samochodu. Mężczyzna, przywożony przez żonę, zwykle zjawiał się w porcie w południe, wysiadał z auta i przez godzinę z niezadowoleniem obserwował „Diugonia”. Widok nie pilnowanych towarów i wciąż spoczywających na przyczepie trzech łodzi gumowych zdawał się godzić w jego zamiłowanie do porządku. Podczas gdy żona Amerykanina ze stoickim spokojem siedziała za kierownicą, on krążył wokół jednej z łodzi, wycierając z niej chusteczką plamy po winie. Odprężał się tylko wtedy, gdy Filipińczycy kończyli udzielać wywiady i powracali do pracy. Czasami miał ochotę krzyczeć na kręcących się przy statku turystów, ale powstrzymywał się i ćwiczył bekhend, wyciągając pod wpływem wewnętrznego przymusu długą rękę, jakby próbował odebrać trudny strzał i odbić piłeczkę na drugą połowę boiska. Neil przypuszczał, że mężczyzna usiłuje powziąć decyzję, czy dołączyć do wyprawy.

Akurat w czasie czwartej wizyty Amerykanina na nadbrzeżu zjawiła się tam doktor Barbara, spędziwszy ostatni dzień pracy w Domu Dziecka. Gdy mijała tego mężczyznę, odwrócił głowę, wsparł łokcie na dolnej krawędzi szyby samochodowej i spojrzał na siedzącą cierpliwie za kierownicą żonę. Zanim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć, nerwowo wzruszył ramionami i pospieszył za lekarką na statek. Liczył głośno jej kroki. Triumfalnie uniósł ręce ponad głowami japońskich turystów i wspiął się na trap. W jego oczach malował się spokój, jakby rozwiązał dręczący problem.