– Neil, możemy uratować albatrosy – oświadczyła z przekonaniem.
– Oczywiście, pani Saito – odparł niepewny, czy to było pytanie, czy stwierdzenie.
– Jeśli im pomożemy, natchniemy otuchą wielu ludzi w Hiroszimie.
– Martwych ludzi?
– Żywych i martwych. Ci drudzy żyją teraz w albatrosach.
– Czy to święty ptak Anglii? Figura totemiczna? – Jej mąż, wychyliwszy swoją sake, skierował rozmowę na interesujący go temat.
– Tak, w pewien sposób…
– To piękny ptak. A czy atol Saint-Esprit jest piękny?
– Z pewnością. Panuje tam bardzo specyficzna atmosfera z powodu tych zadziwiających wież.
– Wież? – Profesor Saito usiadł prosto. – Takich jak… obeliski czy kamienne kolumny z religijnymi inskrypcjami?
– Nie. To są wieże obserwacyjne dla kamer, zbudowane z betonu. Ma być z nich prowadzona obserwacja nuklearnych eksplozji…
Neil usiłował się uspokoić, ale cisza, jaka zapadła po jego mimowolnym przyznaniu się do fascynacji atomową wyspą, towarzyszyła mu, gdy opuszczał kajutę japońskiej pary.
Następne dwie godziny spędził na nadbrzeżu, rozmawiając z przejętą wyprawą Amerykanką – pracującą na uniwersytecie specjalistką od komputerów – która robiła kawę francuskim studentom. O północy wrócił do swojej kajuty. Usiadł przy otwartych drzwiach, słuchając dziwnego skrobania dochodzącego z kajuty państwa Saitów i spoglądając przez pokryty warstewką soli iluminator na odległe światła Waikiki. Po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy ma dość odwagi, żeby odkręcić zawór i zatopić marzenia doktor Barbary. Nawet kilka stóp wody w ładowni na tyle odroczyłoby wyprawę, by Irving Boyd mógł ponownie przemyśleć swój projekt. Studenci drzemali na leżakach, a na pogrążonym w ciszy statku unosił się zapach haszyszu.
Neil wyszedł z kajuty i wśliznął się do ładowni. Gdy zaczął odkręcać pokrętło zaworu, przyrzekł sobie, iż będzie ciężko pracował dla doktor Barbary i w jakiś sposób sprawi, że ona znowu zacznie wykonywać swój prawdziwy zawód.
Przez luk nad jego głową wpadło do ładowni światło reflektorów, oświetlając fokmaszt, który unosił się nad trawlerem niczym szubienica.
Japońskie małżeństwo nadal krzątało się w swojej kajucie, więc Neil wspiął się po zatłuszczonej drabinie na pokład i usiadł za talerzem anteny. Nagle studenci zaczęli krzyczeć, a na trapie rozległ się odgłos ich stóp, jakby uciekali w panice. Nadbrzeżem mknęła taksówka. Gdy kierowca zahamował obok zacumowanego statku, rozglądając się za „Diugoniem” i oświetlając reflektorami przystań, pochyliła się w jego stronę doktor Barbara, pokazując na białe skrzydła, unoszące się nad ciemną wodą.
Na widok lekarki Neil poczuł ulgę. Mógł zatopić trawler, ale nie wtedy gdy zjawiała się na nim ta kobieta. Ruszył na trap, wyciągając ręce do wchodzącej na pokład doktor Barbary – rozczochranej i z rozmazaną szminką na ustach. Dyszała ciężko, jakby dopiero wypuścił ją z objęć ognisty kochanek.
– Neil, dzięki Bogu jesteś tutaj. Wiedziałam, że mogę na tobie polegać.
– Doktor Barbaro?! Co się stało? Czy ktoś panią zaatakował?
– Zaatakowali nas wszystkich! – Patrzyła błędnym wzrokiem na statek, jakby nie potrafiła się skupić. – Francuzi poinformowali ONZ… Piętnastego lipca zaczynają na Saint-Esprit próby z bronią atomową!
– Piętnastego lipca? – Neil usiłował przytrzymać ją za ręce, które wirowały w mroku niczym oszalałe ptaki. – To znaczy, że nie ma sensu płynąć. Absolutnie nie uda się tam dotrzeć na czas.
– Uda, Neil, jeśli wyruszymy jutro. – Objęła go gwałtownie, zmuszając do przyciśnięcia policzka do jej gorących piersi. – Pomyśl o tym, że jeśli im nie przeszkodzimy, zdetonują tam bombę atomową. Musisz ze mną popłynąć…
IV
.Na morzu trwał wodno-powietrzny balet, nieustannie odgrywane przedstawienie, rzadko odbiegające od scenopisu, a na dalszym planie widać było coraz wyraźniej posępną scenerię Saint-Esprit. Chmura burzowa wisiała nad wyspą niczym niezadowolony dżinn, który usiadł na szczycie masywu skalnego. Od spodu jego szaty rozjaśniała nie milknąca nawałnica spienionych fal, uderzających o brzegi plaż z czarnego wulkanicznego popiołu. Ruchliwa powierzchnia oceanu stanowiła wokół statku istną gmatwaninę kierunków – wcielenie jakiegoś szaleńczego projektu choreograficznego, który uwzględnia nieustanne ataki i kontrataki w walce wodnego żywiołu z samym sobą.
Neil przyciskał nogi do rozkołysanego dziobu „Diugonia”. Przed zimnym pyłem wodnym chronił go biały talerz anteny satelitarnej, właśnie przekazującej światu pierwszą popołudniową transmisję z odbywającego się na morzu i statku spektaklu. Chłopca często nawiedzała myśl, że brakuje tylko orkiestry i chóru, oczekujących w barce przy rafie, by uroczyście powitać załogę trawlera.
Francuski statek zaopatrzeniowy „Champlain” manewrował na wzburzonym morzu przy kanale wlotowym na rafę, ponieważ przed dziobem przemykali na łodziach gumowych Kimo i David Carline. Łodzie, napędzane przez zaburtowe silniki o dużej mocy, niemal przeskakiwały przez fale.
Znużony kapitan, nieustannie wabiony przez wymalowane na kadłubach albatrosy, po raz kolejny wydal maszynowni polecenie cofnięcia statku. Już od godziny „Champlain” usiłował wpłynąć do laguny, więc Neil uznał, że kapitan otrzymał rozkaz nieusuwania z drogi łodzi, choć Kimo i Carline robili wszystko, co było w ich mocy, by go sprowokować. Statek wypuścił dym, który rozwiewał krążący nad pokładem dwuosobowy śmigłowiec, zasnuwając „Champlaina” kurtyną czarnej mgły. Kuszono w ten sposób załogę trawlera do „skorzystania z okazji” i wpłynięcia do kanału wlotowego na rafę. Kimo i Carline efektownie skręcili dzięki mocy silników łodzi i niczym pędzący na rydwanach woźnice wyłonili się zza dymu zasnuwającego scenę spektaklu. Przemknęli obok „Diugonia”, oczekując aplauzu, którego nie szczędziła im załoga pod wodzą stojącej na mostku kapitańskim doktor Barbary, po czym wrócili do statku zaopatrzeniowego. Francuski kapitan znowu stracił szansę wpłynięcia do kanału wlotowego na rafę. Cofnął statek i ruszył przez wzburzone morze, nadal ignorując łodzie. Natomiast śmigłowiec wziął kurs na krewetkowiec i z warkotem krążył nad pokładem. Neil zaciskał lewą rękę na ramieniu anteny satelitarnej, a w uniesionej prawej trzymał maczetę, ochraniając kamerę Bracewellów. Gotów był w każdej chwili przeciąć zwisające ze śmigłowca lasso, które pilot usiłował zarzucić na talerz anteny. Prąd powietrza biczował twarz Neila, omal nie zerwał z jego ramion wiatrówki z wizerunkiem albatrosa. Mark Bracewell, podtrzymywany dla zachowania równowagi przez żonę oraz dźwiękowca Pratapa – unoszącego mikrofon, żeby nagrać ogłuszający warkot śmigłowca – stał za kapitanem Wu na mostku z kamerą wycelowaną w krążącą nad pokładem maszynę. Znajdująca się obok nich Monique miotała najstraszliwsze przekleństwa, obelgi i pogróżki pod adresem młodego jasnowłosego pilota. Pochłaniał je nieopisany hałas. W pewnej chwili Francuzka wyrzuciła w górę barwną racę świetlną, która poszybowała z tyłu śmigłowca, zataczającego niewielki łuk nad wzburzonym morzem i kierującego się w stronę pasa startowego na Saint-Esprit.