Wkrótce miała nastąpić godzinna przerwa w transmisji – by telewidzowie na całym świecie mieli czas na rozładowanie oburzenia. Gdy Janet Bracewell zawołała Neila, odwrócił się do kamery świadom, że jego główna rola w wyprawie polega na pokazywaniu się w końcówce transmisji po to, by dostarczyć ludziom widoku, który chwyta za serce i budzi zaufanie do całego przedsięwzięcia. Miał nadzieję, że Louise, oglądając po dniu spędzonym w szkole muzycznej telewizję, zobaczy go w Londynie w wieczornym dzienniku i właściwie oceni ciekawsze momenty popołudniowego spektaklu u wybrzeży Saint-Esprit. Oczekiwał też, że matka, siedząc na krawędzi krzesła w domu w Atlancie, nie będzie zanadto zatrwożona widokiem groźnej maczety w ręku syna.
Kapitan Wu stał w wyczekującej pozie obok filipińskiego sternika, przeciwny tej konfrontacji, obcej prawdziwym ludziom morza, podczas gdy pozbawiona tchu doktor Barbara przeczesywała wzrokiem spienione fale niczym impresario wybierający plenery dla jakiejś filmowej superprodukcji.
Neil, podobnie jak pozostali uczestnicy wyprawy, zdawał sobie sprawę, że komiczny pojedynek może mieć brutalny finał. Wszyscy uważali, że wkrótce rozpoczną się na wyspie próby z bronią jądrową. Od chwili kiedy przed czterema dniami przybyli w rejon Saint-Esprit, chłopiec bacznie przyglądał się starym wieżom obserwacyjnym dla kamer i blokhauzom, wciąż mając nadzieję, że zobaczy przerastającą wyobraźnię erupcję pary pośrodku laguny. A tymczasem jedna salwa wystrzelona z „Champlaina” mogła przecież zatopić łodzie gumowe i na zawsze wykluczyć je z akcji. Jednak jak dotąd, za sprawą racji politycznych i dyplomatycznych, jakiekolwiek by one były, Francuzi trzymali się własnego, z góry ustalonego scenariusza. Pozwolili „Diugoniowi” dopłynąć do wyspy i cierpliwie znosili pas de deux łodzi gumowych na wodzie, choć korweta „Sagittaire” wyprowadziła go późnym popołudniem na granicę trzydziestomilowej strefy wód terytorialnych. Jej reflektor sygnalizacyjny z premedytacją oślepiał załogę krewetkowca, co tak rozwścieczyło Monique, że wycofała się do kajuty. Z drugiej jednak strony ta akcja odpowiadała wszystkim uczestnikom wyprawy, gdyż przy minimalnym ryzyku stwarzała wyjątkowe okazję do zademonstrowania własnej godności i dostarczała nowego materiału do transmisji. Teraz jednak zapowiadała się radykalna zmiana scenariusza autorstwa doktor Barbary, oczywiście nie konsultowana z Francuzami. Gdy zakołysał się pokład, co stanowiło próbę wytrzymałości dla wciąż nadwrażliwych nerwów postrzelonej stopy Neila, chłopiec przypomniał sobie o kuli, która ugodziła go przed trzema miesiącami. Jeśli doktor Barbara naprawdę sprowokuje Francuzów, znowu będą strzelać.
– Neil, dołączysz do nas?! – krzyknęła z mostka Monique, zapinając kamizelkę ratunkową. – Zaraz wypływamy.
– Zostaję na statku.
– Potrzebujemy cię na wyspie. To będzie korzystne dla filmu.
– Możesz dać się zastrzelić zamiast mnie.
– Jak sobie życzysz… – Skrzywiła usta, odsłaniając duże zęby, najwyraźniej zaniepokojona, że Neil stracił odwagę, z chwilą gdy wsiadł na trawler. – Powinieneś więcej odpoczywać. Te marzenia o wybuchu bomby…
Przy prawej burcie „Diugonia” stał na jałowym biegu, niewidoczny dla lornetek „Champlaina”, jeden z najszybszych ślizgaczy Irvinga Boyda. Motor z warkotem poruszał fale niczym niecierpliwy ogar. Siedzenia były wyładowane racami i zapalnikami. Znajdowały się tam też trzy koktajle Mołotowa, zrobione przez Carline’ a i profesora Saito z eteru, oleju palmowego i gazoliny. Pani Saito przycupnęła wśród szklanych cylindrów. Głaskała pieszczotliwie stożki z pakułów, podekscytowana znajdującą się w jej zasięgu niszczycielską siłą. Monique bezgłośnie powtarzała jakieś nauki z „ekologicznego katechizmu”, spoglądając na trwające w oczekiwaniu plaże. Dla tych dwu kobiet wyspa, którą ludzie poświęcili dla eksperymentów z bronią jądrową, skupiała w sobie wszystko, czego się bały i czego nienawidziły. Neil wiedział o tym, słyszał bowiem wygłaszane przez nie mowy. Monique i pani Saito często dopadały go w kuchni i straszyły deformacjami ciała, jakich doznały Bogu ducha winne żółwie na Eniwetok – w tym najświętszym miejscu w świecie jego wyobraźni. Gdy spaliny uderzyły w obity pomalowaną na biało blachą kadłub „Diugonia”, Filipińczyk zgasił silnik ślizgacza. Profesor Saito przycupnął na ławce obok Bracewellów i Pratapa. Jego szczupłą twarz niemal zakrywał kaptur kurtki przeciwdeszczowej. Japoński botanik sprawiał wrażenie znękanego i zdenerwowanego, jakby nie potrafił się czuć dobrze, będąc zbyt oddalonym od znajdujących się w jego kajucie naukowych czasopism i roczników. Zaciskał dłonie na urnie z terakoty, wypełnionej ludzkimi prochami, powierzonymi mu przez zarząd kostnicy w Hiroszimie. Miał nadzieję, że uda mu się pogrzebać je na cichej plaży Saint-Esprit, obok zabitych przez Francuzów albatrosów.
Neil, wciąż odczuwając ulgę, że odmówił udziału w wyprawie na wyspę, czekał, aż doktor Barbara wyłoni się ze sterówki. Wyszła na pokład, skrępowana kapokiem i kurtką przeciwdeszczową niczym niedzielny komandos. Energicznie pomachała do Neila. Pomógł jej wejść na schodki zaburtowe, pod którymi kołysał się na falach ślizgacz. Chciał podtrzymać)Ą› gdy stawiała na zatłuszczonym stopniu drżące nogi, ale zanim to zrobił, pośliznęła się. Omal nie spadła jej z czoła opaska z wizerunkami albatrosów.
– Doktor Barbaro, dlaczego nie…
– Neil, o co chodzi? – Już stała pewnie, posyłając mu swój najcieplejszy uśmiech. Wyciągnęła rękę, jakby chciała osłonić jego głowę przed uderzeniem rozkołysanego kadłuba trawlera. – Nie bój się o nas.
– Moglibyśmy poczekać jeden dzień, a nawet tydzień. Możliwe, że Francuzi opuszczą atol.
– Nie powinniśmy już dłużej zwlekać. Musimy wkroczyć na wyspę. Jeśli tego nie zrobimy, świat przestanie się nami interesować. Chcę, żebyś tym razem został na statku. Zrobiłeś dostatecznie dużo dla ratowania albatrosów. Przyrzeknij mi, że nie popłyniesz za nami na Saint-Esprit.
– Doktor Barbaro… – Wskazał na spoczywający pomiędzy udami pani Saito koktajl Mołotowa. – Wystarczy jedna kula i ślizgacz wyleci w powietrze. Saitowie nie mają pojęcia o tym, jacy są ci Francuzi.
Lekarka lekko uderzyła go zaciśniętą dłonią w podbródek.
– Dotarliśmy tu po to, żeby wylądować na atolu. Za dziesięć dni musimy się zjawić w Honolulu i w jakiś sposób udowodnić Irvingowi, że jesteśmy poważni.
– Ale on nie jest poważny! – Neil zorientował się, że usiłuje przekrzyczeć syreny „Champlaina”. – Dla niego wszystko jest programem telewizyjnym…
– Wiem o tym, ale to nasza ostatnia szansa. Zaufaj mi…
Ślizgacz odpływał od „Diugonia”, pozostawiając za sobą na wodzie pienistą smugę. Uczestnicy wyprawy kulili się za sternikiem. Dwie łodzie gumowe niczym teriery nadal kręciły się wokół statku zaopatrzeniowego. Ich zaburtowe silniki pojękiwały. „Champlain” dryfował po wzburzonym oceanie, jakieś pięćset metrów od wlotu na rafę. Kapitan utrudniał łodziom dostęp do dziobu. Gdy Kimo i Carline zawracali, marynarze polewali ich wodą za pomocą wężów, przeinaczając do nitki. Nikt nie spostrzegł ślizgacza sunącego wzdłuż rafy do miejsca, w którym Kimo znalazł następną przerwę w koralowym murze.