– Opinię światową? – Carline odsłonił w uśmiechu kosztowne sztuczne zęby, tak niepodobne do ostrych siekaczy doktor Barbary. – I zyskaliśmy następnego męczennika. Czasami myślę…
– David… Przestań… – Oddała mu pistolet. Na jej górnej wardze widniała zaogniona rana.
Carline jakoś się uspokoił. Jakby szukając schronienia w swoim świecie bogatego człowieka, wycofał się do kabiny nawigacyjnej, do której przeniósł skrzynkę ze smakołykami, koję i walizę, gdy jego kajutę zalała woda. Po tym jak „Diugoń” utknął na rafie i pękł kil, morze wdarło się do maszynowni. Filipińczycy dołączyli do kapitana Wu, przetrzymywanego na pokładzie „Sagittaire’a”, Monique i doktor Barbara umieściły swoje rzeczy w sterówce, a Saitowie obozowali w kuchni – razem ze swoją drogocenną biblioteką poświęconą taksonomii. Ich naukowe magazyny upchnięte były wśród rynek i rondli. Kimo ucinał sobie drzemki w kokpicie ślizgacza, trzymając w zasięgu ręki kije golfowe kapitana Wu, na wypadek zaatakowania pod osłoną nocy przez któregoś z Francuzów. Niemal zasypiająca na stojąco Janet Bracewell przyjęła, za namową lekarki, zaproszenie kapitana korwety do zamieszkania na dowodzonym przez niego okręcie. Zabrała z sobą Pratapa, ale sprzęt filmowy zostawiła w kabinie nawigacyjnej.
Na miniaturowym, zasilanym bateriami monitorze Neil oglądał film nakręcony przez Marka Bracewella podczas akcji dywersyjnej na wyspie. Zobaczył na ekranie gromadkę przejętych swą rolą sabotażystów prowadzonych przez Monique oraz doktor Barbarę, pędzących pasem startowym jak niedzielni komandosi. Wyrzucili race na magazyny, podpalili koktajlami Mołotowa drewnianą obudowę zbiornika z benzyną i wypuścili z bud dwa leniwe jamniki – maskotki pułku, które Monique nazwala zwierzętami eksperymentalnymi. Oszołomieni hukiem i płomieniami eksplozji, a także przestraszeni widokiem mew łapczywie pożerających szczątki zabitych albatrosów, szybko ukryli się wśród drzew. Ku zaskoczeniu Neila nikt nie pilnował bazy. Inżynierowie pracowali na wschodnim krańcu atolu, montując światła sygnałowe dla lądujących samolotów, a kilku żołnierzy wdrapało się na skały, żeby obserwować pojedynek pomiędzy korwetą i trawlerem.
Chłopiec wyłączył monitor i wtedy zauważył stojącego za nim Carline’a.
Amerykanin zdążył obejrzeć ostatnie ujęcie, na którym sabotażyści z przestrachem spoglądali na płomienie buchające z podpalonego zbiornika. Świadczył o tym jego komentarz.
– Jesteś rozczarowany, co, Neil? To nie jest dokładnie to, co spodziewałeś się zobaczyć…
– David?
– Sprawa wygląda całkiem kiepsko… Jak się domyślam, na wyspie nie dojdzie do prób z bronią atomową, ale może doktor Barbara postara się o innego rodzaju eksplozję… tylko dla ciebie.
Uczestnicy pogrzebu otaczali otwarty grób. Kapitan „Sagittaire’a” i dwaj oficerowie z jego załogi stali w cieniu rzucanym przez kościółek, obserwując posępną scenę, fotografowaną i filmowaną przez reporterów z amerykańskich agencji informacyjnych. Ci ostami znajdowali się po drugiej stronie pasa startowego, wycelowując obiektywy kolejno: w butnych Francuzów, w zdeterminowaną doktor Barbarę’ i w pozostałych uczestników akcji protestacyjnej, a także w rozkładające się na plaży pod starymi blokhauzami ciała albatrosów i w wieże obserwacyjne, świadczące o tym, że atol to miejsce przeznaczone do prób z bronią atomową.
Przy trumnie Bracewella pojawił się mały polny szczur, co skłoniło kapelana francuskiej marynarki wojennej do szybszego zakończenia ceremonii. Gdy kapitan korwety krótko przemawiał do wdowy po operatorze i jego rodziców, grób zasypywano. W ostatnim geście rozpaczy trójka krewnych zmarłego wyciągnęła ręce w stronę niewidocznej już trumny, po czym udała się pasem startowym do oczekującego pod drzewem pipera. Uczestnicy pogrzebu zaczęli się rozchodzić. Profesor Saito spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na pokryte białym pyłem drzewa i ruszył na plażę, a za nim nachmurzona pani Saito. Bambusową laską rozpędzał żarłoczne mewy, rozszarpujące szczątki albatrosów. Monique pobiegła za kapitanem „Sagittaire’a”. Jej pełen nienawiści głos został zagłuszony warkotem podchodzącego do lądowania śmigłowca. Niebawem francuski oficer znalazł się na dowodzonej przez siebie korwecie, a jego młodszy rangą zastępca nadzorował odlot pipera.
W dziesięć minut po zakończeniu ceremonii doktor Barbara nadal stała nad grobem, jakby czuwanie przy tych „drzwiach” do wieczności stanowiło dla uczestników wyprawy jedyną możliwość uniknięcia odpowiedzialności za wtargnięcie na wyspę. Na przystani z włączonym silnikiem cumowała motorówka z wyposażenia korwety. Francuscy żołnierze mieli nią zawieźć uczestników wyprawy na „Sagittaire’a”. Doktor Barbarę i jej towarzyszy zamierzano przetransportować do Papeete, gdzie oczekiwał na nich akt oskarżenia o nie znanej jeszcze treści, przygotowany w Paryżu przez Ministerstwo Obrony.
– Doktor Barbaro… – Neil usiłował przywrócić lekarkę do rzeczywistości. Uderzyła go jej bladość. – Co teraz będzie? Francuzi wygrali.
Przytuliła głowę Neila do swojego ramienia i przesunęła mokrym rękawem po jego policzku. Jej łzy pachniały pożyczonym od Monique tuszem do rzęs.
– Oni nie mogą wygrać. Nigdy nie wygrają. Pamiętaj o tym.
– Musimy opuścić wyspę… Tak uzgodnił francuski kapitan z profesorem Saito. Doktor Barbaro, co pani zamierza zrobić?
– Nie wiem. Nie potrafię w tej chwili myśleć…
Neil czuł na skórze oddech doktor Barbary, słyszał, jak ciężko wzdycha. Zwiesiła głowę, jakby pod wpływem śmierci Bracewella zwiotczały silne mięśnie jej szyi. Podobnie jak Neil zdawała sobie sprawę, że jej nadzieja na uratowanie albatrosów została pogrzebana wraz z amerykańskim operatorem filmowym.
– Moglibyśmy pracować dla Irvinga w jego morskim rezerwacie – zasugerował. – Chyba przełożę plan przepłynięcia Kaiwi na przyszły rok.
– Neil, twoja matka na pewno zażąda, byś przyjechał do Atlanty. Czy będzie ci mnie brakowało? I kto będzie mi pomagał?
– Znajdzie pani kogoś, doktor Barbaro.
Wbrew sobie czuł się za nią odpowiedzialny.
Francuscy żołnierze nie mogli się doczekać odprowadzenia uczestników wyprawy do motorówki, a kilku członków załogi „Sagittaire’a”, którym za jakieś przewinienie kazano zakopać szczątki albatrosów, przestało udawać, że to robi. Zaczęli obrzucać się rozbitymi jajami. Wystartował ostatni z samolotów z dziennikarzami, obsypując drzewa koralowym pyłem. Nad uwięzionym na mieliźnie „Diugoniem” zniżył lot i zatoczył kółko, po czym wziął kurs na Tahiti. Niebawem zasłoniła go wydobywająca się z komina „Sagittaire’a” para.
– Doktor Rafferty… – odezwał się Carline. Dekorował krzyż na grobie Bracewella kwiatami blumelii, które zerwał z krzewu przy kościółku. – Niech pani poprosi wszystkich, żeby tu przyszli.
– O co chodzi, David? Przecież wyjeżdżamy.
– Chciałbym powiedzieć kilka słów. Nie znałem Marka zbyt dobrze, ale pragnąłbym zostać wysłuchany… Może przyniesie to pożytek.
– W porządku… Profesorze Saito, Monique… David chce nam coś powiedzieć.
Stanęli wokół grobu; Amerykanin spoglądał na Monique gładzącą krwistoczerwone kwiaty na krzyżu i czekał na stosowny moment. Skrzyżował długie ręce na brzuchu, tak że dłonie spoczęły na przyrodzeniu. Przypominał tego Davida Carline’a, który przemawiał do nawróconych tubylców w Afryce czy w Ameryce Południowej. Z powodu wiatru jego głos ledwie docierał do zebranych.
– Zanim stąd odjedziemy, pomyślmy o Marku i o nas samych. Wbrew temu, co sądzi większość, śmierć człowieka wcale go nas nie pozbawia. Natura w swojej mądrości wprowadziła ją po to, żebyśmy pojęli sens życia. Nie stanowimy anonimowego oceanu, lecz każdy z nas jest wyspą – tak sarno rzeczywistą jak Saint-Esprit, a śmierć to cena, jaką płacimy, żeby bezpowrotnie nie pogrążyć się w otchłani większej niż ocean. Mówiąc jeszcze inaczej, tak samo jak Kimo jesteśmy wyspiarzami – ja, Barbara, Monique, profesor Saito, Miko, a zwłaszcza młody Neil, który marzy o innej wyspie niż ta, na której się znaleźliśmy. Mark Bracewell żył dwadzieścia siedem lat, ale jego wyspa nadal istnieje w oceanie czasu i przestrzeni…