Zakłopotany Neil czekał niecierpliwie, żeby Carline skończył swoją homilię. Głos Amerykanina zdradzał wielkie poruszenie emocjonalne i chłopiec zastanawiał się, czy przypadkiem ten mężczyzna nie dołączał do misjonarzy po to, by dać upust swojemu osobliwemu zamiłowaniu do wygłaszania mów pogrzebowych. Być może ci, którzy umarli na śpiączkę afrykańską, kwashiorkor, żółtą febrę czy malarię sprawili, że nękany przez poczucie zagrożenia bostoński arystokrata po raz pierwszy w życiu zyskał nad ich grobami pewność siebie i samoświadomość. Bo w swoim mniemaniu to nie tubylców kolonizował w którymś z krajów trzeciego świata, lecz śmierć.
Gdy do miejsca wiecznego spoczynku Marka Bracewella zbliżył się francuski podoficer, doktor Barbara trąciła Neila łokciem.
– W porządku. Idziemy. Sądzę, że David skończył. Ale wrócimy tu.
W drodze do motorówki odważnie wypowiadała słowa oburzenia pod adresem Francuzów, potrząsając głową na widok martwych albatrosów i wież obserwacyjnych. Neil Wyobrażał sobie powściągliwe powitanie uczestników wyprawy w Honolulu i już widział, jak lekarka zabiega o podjęcie na nowo zakończonej fiaskiem krucjaty, opuszczona przez sponsorów, którzy rychło znajdą sobie inne obiekty pomocy. Kimo z pewnością ponownie zwiąże się z ruchem na rzecz utworzenia królestwa Hawajów, Monique zaś nadal będzie broniła zagrożonych niedźwiedzi. Tylko doktor Barbara, ubrana w zniszczoną sukienkę, zacznie na powrót odwiedzać hotele w Waikiki, dźwigając torbę wypełnioną pogniecionymi ulotkami.
Wziął ją za rękę, czując pod palcami odciski na jej zniszczonej dłoni. Wciągnął do płuc nieświeży zapach jej ciała i pomyślał o czymś, co już wcześniej zakiełkowało w jego głowie – o tym, że być może mógłby się z nią ożenić, byle tylko zapewnić jej bezpieczeństwo.
– Doktor Barbaro…
– Słucham, Neil?
– Chciałem coś pani powiedzieć… o nas.
– Więc mów. Na pewno będzie to dla mnie zaskakujące.
Spoglądał na horyzont, szukając natchnienia. Omijał wzrokiem szary groźny dziób „Sagittaire’a”, z którego po zderzeniu z „Diugoniem” odpadła w kilku miejscach farba. Gdy zbliżyli się do rafy, zobaczył za trawlerem kładący się na falach biały żagiel. Za nim były trzy następne – gnane przez wiatr prosto na Saint-Esprit.
– Wsiadaj, Neil. Czas opuścić wyspę.
– Może nie, doktor Barbaro… – Wskazał ręką zbliżający się jacht.
Na mostku korwety już świecił się reflektor sygnalizacyjny, a z pasa startowego poderwał się śmigłowiec, biorąc kurs na morze. Wszyscy patrzyli w tamtą stronę. Kimo stanął w motorówce, odpychając francuskich marynarzy, gdy kazali mu usiąść. Jego baseballowa czapeczka wpadła do wody. Monique przerwała jadowitą przemowę do znajdujących się na przystani żołnierzy, a profesor Saito wyciągnął rękę żony w stronę rafy. Zza rozjaśnionej słońcem mgły wyłoniła się flotylla małych statków. Płynęły ku wyspie.
– Neil, obudź się! – Carline przebiegł obok nich, wskazując na ocean jak obłąkany magik. – Barbaro, na litość boską, otwórz oczy!
– David, o co chodzi?
– Już nie jesteś sama. Spójrz… Świat pospieszył na ratunek albatrosom.
VI
Neil, zmykaj! Pochyla się!
David Carline przekrzykiwał warkot silnika buldożera, ostrzegając chłopca zbiegającego z masywu skalnego drogą zbudowaną przez francuskich inżynierów. Neil oddychał z trudem, po tym jak wspiął się na maszt radiowy, z okręconą wokół pasa liną holowniczą, a następnie, zszedłszy w pośpiechu, potknął się o próchniejącą palmę karłowatą. Przyciskał do kolan pobrudzone rdzą dłonie i łapał powietrze, starając się dostosować pracę płuc do forsownego biegu. Carline jechał na wstecznym przez pas startowy, a postrzępiona lina, widniejąca nad baldachimem drzew, napinała się coraz mocniej. Wysmykujące się z niej sznurki podrygiwały na wietrze. Kimo w ciągu kilku godzin przepiłował piłą do metalu trzy stalowe podpory masztu – tego widocznego symbolu francuskiej dominacji na Saint-Esprit – jednak jego zamiar przewrócenia delikatnej konstrukcji nie powiódł się. Hawajczyk nie zdecydował się wspiąć na maszt i założyć linę, w obawie iż pod wpływem jego ciężaru konstrukcja mogłaby się zawalić. Neil, chcąc zrobić wrażenie na Davidzie, który zarekwirował buldożer i ochrzcił go mianem wydmowego powoziku, bez chwili wahania zaproponował, że zastąpi Kima przy obalaniu masztu. Nie zważając na pokaleczone łydki, wspiął się na wysokość światła ostrzegającego dla samolotów i założył linę.
– Kimo, gdzie jest chłopiec? Neil, przewraca się!
Nadwerężona konstrukcja skrzypiała żałośnie. Neil dotarł do końca drogi i popędził przez paprocie na pas startowy. Rdza z jego rąk pocętkowała lilie i kwiaty powoju, rosnące wokół obozu.
Gdy maszt został wyrwany z betonowej podstawy i zaczął się przechylać, buldożer nabrał rozpędu i jego gąsienice sunęły teraz szybciej w koralowym pyle; zebrani na plaży ludzie pod wodzą doktor Barbary klaskali i wiwatowali. Car linę stał w szoferce, manewrując dźwignią hamulców. Jego nadzwyczaj ruchliwe dłonie przypominały dłonie jarmarcznego organisty, zmagającego się z opornym instrumentem. Panterka Amerykanina była przepocona i poplamiona smarem, ale oczy błyszczały mu tak samo, jak wtedy gdy po raz pierwszy kierował buldożerem, rozwalając wzniesione przez Francuzów baraki. Nie uszło to uwagi Neila.
Dotarł pasem startowym do wieży obserwacyjnej, w chwili gdy maszt osuwał się na ziemię już tylko pod wpływem własnego ciężaru. W końcu metalowa konstrukcja runęła na zbocze, powalając drzewa i wzniecając tumany kurzu oraz podrywając do lotu chmary owadów. Uderzyła w występ zastygłej lawy i spowodowała jego pęknięcie.
Gdy Carline holował przez pas startowy górną część masztu niczym szczątki pokonanego olbrzyma, wyrósł przed nim rząd czapeczek baseballowych i słomkowych kapeluszy. Ludzie podbiegli do masztu i ustawili się w kolejce, chcąc rozdeptać światło ostrzegające dla samolotów. Miażdżyli butami jego kwarcowe soczewki, jakby niszczyli oko cyklopie, które śledziło ich podczas trzytygodniowej okupacji Saint-Esprit. Neil dobrze wiedział, że powalenie masztu to coś więcej niż tylko zwycięstwo moralne. Blokując szczątkami metalowej konstrukcji pas startowy, zabezpieczali się przed wylądowaniem na wyspie samolotu z oddziałem komandosów.
Nad szczytem skalnego masywu krążyło kilkanaście albatrosów, zaniepokojonych hałasem spowodowanym przez upadek masztu. Trzymały się w bezpiecznej odległości od gwiżdżących na nie ludzi. Neil cieszył się, że te wielkie ptaki zaczęły powracać na wyspę. Leżał na rozgrzanym betonowym sklepieniu wieży obserwacyjnej i uśmiechał się na ich widok. Bez śladu wysiłku unosiły się w parnym gorącym powietrzu. Gdy śmignęły w stronę rafy, nad miejsce gdzie spoczywał uszkodzony „Diugoń”, Neil przez chwilę wypatrywał na niebie samolotu, a następnie zaczął obserwować gorączkową krzątaninę na plaży.
Wolontariusze, posłuszni sugestiom doktor Barbary, ruszyli do zadań, które im przydzieliła. Nie brakowało jej teraz pomocników. W lagunie cumowało ponad dwadzieścia jachtów i oceanicznych krążowników. Ich załogi paliły się do obrony wyspy przed atakiem francuskiej marynarki wojennej. Nikt nie wiedział, kiedy dokładnie należy się go spodziewać, ale wszyscy uważali, że będzie to demonstracja siły, mająca odstraszyć ekologów od przyszłych wypraw na Saint-Esprit. Większość sympatyków działalności doktor Barbary, którzy przypłynęli z Tahiti i z Markizów, to byli Francuzi, co czyniło z nich szczególnie atrakcyjne obiekty ataku policyjnych pałek i gazu łzawiącego. Niejeden mógł oberwać, a w przypadku osób starszych wiekiem należało się liczyć z poważnymi konsekwencjami dla zdrowia.