Выбрать главу

Właśnie wpłynął do laguny kecz o srebrzystym kadłubie. Z bocianiego gniazda zwisał transparent z hasłami: „Brawo albatrosy! Brawo doktor Rafferty! Brawo Neil Dempsey!”

Neil przez chwilę nasłuchiwał szczęku łańcucha kotwicy, po czym zszedł z wieży w poczuciu winy, że jest jedyną na wyspie osobą, która w tym momencie nie uczestniczy w dziele odzyskiwania miejsca do życia dla albatrosów. Jak wszyscy inni nieustannie przyłapywał się na spoglądaniu w niebo i wypatrywaniu smugi ciągnącej się za lecącym na dużej wysokości samolotem zwiadowczym. Rząd francuski nie podał w oficjalnym komunikacie przyczyny opuszczenia wyspy przez żołnierzy, ale gdyby nawet wrócili, urządzając demonstrację siły i próbując wypędzić okupantów, to tworzenie tu rezerwatu dla albatrosów byłoby już na tyle zaawansowane, że natychmiast podniósłby się na świecie straszny krzyk.

– Neil, przestań marzyć… – Car linę siedział w szoferce buldożera. Na jego wąskich ustach gościł beztroski uśmiech, a wokół pojazdu unosił się kurz jak kadzidło wokół posągu Buddy. – Teraz bezpieczniej jest żyć rzeczywistością.

– Marzę o albatrosach.

– Po co?… Wróciły przecież na Saint-Esprit.

– Ale chodzi o moje marzenia… Każdy ma swoje własne.

– Nawet Monique i doktor Barbara? Neil, jesteś szamanem… Kiedyś zamieszkasz w lesie z profesorem Saito i będziesz objaśniał znaczenie kierunków wiatru. Zobaczysz.

– Nawet Monique i doktor Barbara mają marzenia, ale może nie ty, David.

Carline zignorował tę złośliwość. Wciąż starał się pozyskać przyjaźń Neila. Chciał go nauczyć kierowania buldożerem, lecz nie znalazło to odzewu. Chłopiec zachowywał rezerwę. Amerykanin znacznie schudł od czasu wypłynięcia „Diugonia” z Honolulu, tak że jego twarz stała się surowa i kanciasta jak wieża obserwacyjna. Tak dalece nie obchodziły go albatrosy, że spędzał czas głównie na przetrząsaniu starych bunkrów. Szukał drutu kolczastego, jakby postanowił przejąć od Francuzów zadanie stworzenia na wyspie bazy wojskowej. Na północnym krańcu pasa startowego stały cztery namioty, ustawione w szereg pod czujnym okiem Carline’a. Podarowała je uczestnikom wyprawy załoga „Croix du Sud”. Amerykanin planował wzniesienie obok kaplicy, kliniki i laboratorium hodowli roślin. Słysząc to, doktor Barbara potakiwała głową jak mechaniczna lalka.

Monique i Saitowie odbierali na przystani przywiezioną w darze przez załogę srebrzystego kecza żywność oraz lekarstwa. Neil zaproponowałby im pomoc, ale zawsze traktowali go jak chłopca na posyłki, bez końca wydając mu jakieś polecenia.

Przeszedł przez pas startowy i skierował się do australijskiego małżeństwa obudowującego plastikowy wąż cementowymi płytami.

Mimo pracy przy akwedukcie Andersonowie pili wyłącznie mineralną z zapasów zgromadzonych przez nich na małym jachcie, jakby rezerwowali wodę z płynącego zboczem strumienia dla doktor Barbary i zespołu jej pomocników. Neil lubił z nimi przebywać. Siedział, mieszając szybko twardniejące cementowe fondue. Cement pozostawili na wyspie francuscy inżynierowie. Był im potrzebny do wybudowania podwodnych fundamentów przystani. Poświęcenie Andersonów sprawie rezerwatu – jakkolwiek unikali kontaktów z załogami innych przybyłych na wyspę jachtów – robiło na nim wrażenie. Jak zauważyli kiedyś Bracewellowie, domniemanych wybawicieli albatrosów łączyło ze sobą niewiele wspólnego – oprócz nieokreślonej tęsknoty za mitycznym ptakiem.

– Neil, jesteś głodny? – Pani Anderson odłożyła kielnię i zaczęła szperać w wiklinowym koszyku. – Przynieśliśmy dla ciebie puszkę ryb.

– Dziękuję, pani Anderson. Zjem je później.

– Zjedz od razu. Nikt cię nie zobaczy. Wszyscy są tacy zajęci. Z pewnością jesteś głodny po tej wspinaczce na maszt.

– Zawsze jestem głodny. – Przeczytał etykietkę na puszce. – Zdaniem doktor Barbary nie powinniśmy łowić ryb w lagunie. Uważa ją za część rezerwatu.

– To wielkoduszne podejście. Ośmielam się twierdzić, że słuszne. – Major Anderson wcisnął Neilowi do ręki otwieracz. – Zjedz tu tę rybę. Gdzie indziej chyba kłułbyś innych w oczy.

Neil z rezerwą wetknął plastikowy widelec w mazistą makrelę, ale wspomnienie aromatycznych sardeli z „piknikowego koszyka” Carline’a, którymi delektował się na plaży, pobudziło jego apetyt. Wody laguny roiły się od karmazynów, anoplopom i terpug amerykańskich, które wiele osób spoza ścisłego grona – jeszcze nie poddanych indoktrynacji doktor Barbary – piekło wieczorami nad ogniskiem.

– Sposób, w jaki pan Carline zwalił maszt… – Pani Anderson odpędziła muchy. – To był widok. Zdawało mi się, że wyspa stacza się do oceanu albo że to Francuzi lądują.

Neil rzucił pustą puszkę na leśne podszycie.

– A sądzi pani, że wylądują?

– Musimy się z tym liczyć. – Major Anderson zsunął słomkowy kapelusz na tył głowy i spojrzał ku nieustannie krążącym nad wyspą albatrosom. – To poważni ludzie, nie? Ale tyle spraw mają na głowie. Nigdy nie słyszałem, żeby Francuzi oddali coś bez walki. Verdun, Indochiny, Algieria… to historia napisana ich krwią.

– Właśnie to powiedziałem doktor Barbarze – podchwycił Neil. – Ona uważa, że już są nami znudzeni, a ja sądzę, że wrócą tu w ciągu miesiąca.

– Kto wie? – Starszy pan ocenił okiem wojskowego szerokie ramiona Neila. – Kiedykolwiek wrócą, spadną czyjeś głowy, więc uważaj na siebie.

– O tak, Neil – poparła męża pani Anderson. – Będziemy cię strzec, ale nie pozwól, by Kim czy pan Carline Wciągnęli cię do walki z żołnierzami.

– Kochanie… On wie, że nie powinien. Przecież już raz Francuzi do niego strzelali – uspokajał ją major Anderson.

– Ale nie możemy dopuścić, żeby zrobili to ponownie.

Neil, czy myślałeś o wyjeździe do Atlanty? Twoja matka z pewnością martwi się o ciebie. A Louise… Chyba cię potrzebuje?

– Rozmawiałem z nimi przez radiofon na „Croix du Sud”. Powiedziałem, że wrócę, gdy już nie trzeba będzie pomagać doktor Barbarze.

– Ona też cię potrzebuje, ale doktor Barbara należy do osób, które stale potrzebują innych ludzi. Powinieneś sprawdzić, co teraz robi.

– Jest przy brzegu z panią Saito. Płuczą pióra ptakom.

– To się dobrze składa, Neil. – Pani Anderson wyjęła plastikowy widelec z jego ruchliwej dłoni. – Pójdź tam i pomóż im.

– Nie. Ptaki są skazane na śmierć. To strata czasu.

– Neil… – Starsza pani przytrzymała jego niespokojne ręce. – W ten sposób doktor Barbara wyraża żal po nich.

Machając Andersonom, ruszył przez pas startowy na plażę. Lubił to starsze małżeństwo – kolejnych zastępczych rodziców, których regularnie zdobywał, żeby za każdym razem stwierdzić, iż dławi się okazywanymi mu uczuciami. Na Saint-Esprit nie było nikogo w jego wieku. Francuzi z „Croix du Sud” zapraszali go do swego grona. Po wypełnieniu frachtowca odłamkami skalnymi i piaskiem wypoczywali na plaży. Niestety, byli od Neila o dziesięć lat starsi, a poza tym interesowała ich wyłącznie gra w siatkówkę. Minął kościółek i zatrzymał się na małym cmentarzu, gdzie wśród dzikich ignamów znajdował się grób Bracewella. Położył lilię obok wieńca pozostawionego przez ludzi z załóg jachtów i spojrzał na wrak „Diugonia”. Sztorm pozbawił trawler komina i części mostka, a wyciekająca ze zbiorników ropa dryfowała przez plażę do podnóża skalnego masywu. Neil zaczął brodzić w płytkiej przybrzeżnej wodzie, szukając jadalnych krabów i innych skorupiaków. Na szczęście te drobne stworzenia znajdowały się poza zasięgiem wzroku czujnych obrońców praw zwierząt. Z plaży dochodziły głuche odgłosy podbijanej piłki i wesołe okrzyki członków załogi „Croix du Sud”. Pomimo, iż ciężko pracowali, potrafili się również bawić. Zapraszali Monique i inne samotne kobiety z załóg jachtów na biesiady organizowane co wieczór na plaży przy ognisku. Dla nich Saint-Esprit i albatrosy oznaczały rozrywkę, taką samą jak uprawianie sportów wodnych we wczasowym kurorcie.