– Panie profesorze, ile to zajmie czasu? – spytał sceptyczny brytyjski dziennikarz, pracujący dla jakiegoś tabloida. – Trzy miesiące? Rok?
– Wiele lat, a możliwe że i dziesięcioleci. – Japończyk nieśmiałym gestem wyciągnął krótkie ręce w stronę gęstwiny liści. Uśmiechnął się na widok żony z kamienną twarzą spoglądającej na omszałe drzewa, plątaninę winnej latorośli i paprocie. – W przyrodzie wszystko ze sobą współdziała. Dlatego nie można niczego przeoczyć. Ale mamy już projekt rezerwatu. Poza tym każdy człowiek nosi w sobie wyobrażenie prehistorycznego ogrodu. Ono tylko czeka, żeby zostać wcielone w życie.
– Cieszę się, że pan profesor to powiedział. – Dziennikarz wskazał na spoconych kolegów, napastowanych przez muchy i moskity. – Jeden z zagrożonych gatunków pozostawił pan poza obrębem rezerwatu. Czy został skazany na banicję? Na jak długo?
– Z pewnością znajdzie się miejsce i dla homo sapiens. Ale najpierw musi popracować i na powrót zasłużyć sobie na względy matki natury. Oczywiście będziemy uszczęśliwieni możliwością chronienia pana, choćby tylko przed samym sobą… – odparł profesor Saito, przeczekawszy dobrotliwie, aż rozbawiona pytaniem żona przestanie się śmiać.
Pani Saito śmiała się również po usłyszeniu dowcipnej odpowiedzi męża – przez całą drogę powrotną na pas startowy.
Mimo braku realizacji szumnych zapowiedzi plan stworzenia na wyspie rezerwatu przyrody wzbudził żywe zainteresowanie daleko od brzegów Saint-Esprit. Neil dowiedział się o tym, gdy wraz z Kimem popłynął tenderem na „Palangrina” i obejrzał w biurze prasowym retransmisję z atolu, nadawaną przez telewizję satelitarną. Jedząc śniadanie, przygotowane przez podziwiających go kucharzy, oglądał na ekranie siebie podczas udzielania wywiadu. Jąkał się zawstydzony, ale przynajmniej Louise, matka i ojczym mogli się przekonać, że nic mu nie jest. Znajomy obraz chłopca o barczystych ramionach i zdradzającym upór podbródku, a także lekko utykającego, co robiło największe wrażenie, znowu krążył po świecie dzięki antenom telewizji satelitarnej – temu elektronicznemu ambasadorowi Saint-Esprit. Obrońcy praw zwierząt i roślin z Europy, Ameryki i Japonii już zareagowali na wielkoduszną propozycję doktor Barbary, przygotowując pierwsze zagrożone okazy flory i fauny do długiej drogi przez Pacyfik. Nawet Klub Śródziemnomorski – w osobie pana Kouchnera – z rezygnacją przyjął do wiadomości coś, co było nieuchronne, a mianowicie, że nowi mieszkańcy wyspy nie znajdą czasu na wypoczynek i rozrywki. Agent turystyczny, znużony gorliwością, z jaką traktowali ekologię, schronił się na platformie dla helikoptera, za kominem promu samochodowego. Usiadł pod śmigłem należącej do Klubu maszyny i w zadumie oglądał mapki Markizów oraz Wysp Towarzystwa. Zdawał sobie sprawę, że romantyczna wizja Pacyfiku, śniona przez Gauguina i Roberta Louisa Stevensona, ustąpiła miejsca o wiele bardziej purytańskiemu podejściu.
Neil podszedł do stojącego na pomoście „Palangrina” Kima. Hawajczyk przeszukiwał wzrokiem północno-zachodnią część nieba, jakby wypatrywał jakiegoś nie tracącego czasu, zagrożonego poszukiwacza azylu na wyspie – kondora czy nimfy, wypuszczonych z nadanej pocztą lotniczą klatki na lotnisku w Papeete.
– Kimo, trochę na to za wcześnie. Czy spodziewasz się przylotu jakiegoś rzadkiego ptaka?
– No jasne. Dakoty Irvinga z prowiantem. Miejmy nadzieję, że o nas pamięta.
– Doktor Barbara rozmawiała z nim przez radiofon. Powiedział, że załadunek trwa.
– Już to widzę. Jest tak pochłonięty swoją stacją telewizyjną, że zapomniał, iż nasz pobyt tu to nie zabawa na potrzeby telewizji.
– Moglibyśmy opłynąć łódką jachty. Ludzie dadzą nam to, o co poprosimy.
– Wiem… – Kimo odwrócił się od Neila, jakby taka otwartość budziła w nim opór. – Ale wolałbym tego uniknąć, poza tym wszyscy wkrótce odpłyną. Gdy za kilka dni się obudzisz, stwierdzisz, że nie ma już nikogo. Znowu będziesz siedział na plaży sam.
– Czy to nie lepiej? Przez cały czas tego pragniesz.
– Zgadza się. Nie mogę się doczekać. Zbyt wiele osób tu przyjechało. Nikt już nie myśli o albatrosach. Niech tylko dakota wyląduje, a wyniesiemy się z tego statku.
Po powrocie na wyspę Neil przechadzał się po pasie startowym, z którego usunięto wszelkie przeszkody w związku ze spodziewanym przylotem samolotu. Zapasy żywności, paliwa i lekarstw, uratowane z uszkodzonego „Diugonia”, skończyły się. Uczestnicy wyprawy, całkowicie zależni od darów przekazywanych im przez załogi jachtów, których spiżarnie zaczynały już świecić pustkami, mieli do jedzenia tylko ryż, owoce i konserwy rybne. Monique i pani Saito dokładnie odmierzały porcje, ale doktor Barbara wymogła, żeby Neil otrzymywał większą niż pozostali dawkę protein. To była sprawa zasadniczej wagi. Świat miał oglądać szczupłego, a nie wychudzonego chłopca, bo inaczej zarówno Stamfordowie, jak i przedstawiciele rozmaitych instytucji broniących praw dzieci zażądaliby wyjazdu Neila z rezerwatu. Jednak młody Dempsay usiłował się dzielić swymi porcjami z doktor Barbarą. Wstawiał do jej namiotu talerze, których nie opróżniał do końca. Lekarka, na przekór euforycznemu nastrojowi i nieustannemu udzielaniu wywiadów, zaczęła się zaniedbywać. Jej usta były coraz bardziej owrzodzone, a paskudna wysypka na rękach jeszcze się rozniosła.
– Neil, to z powodu braku witamin. Miejmy nadzieję, że dakota wkrótce się zjawi.
– Doktor Barbaro, zacznę łowić ryby. W lagunie jest mnóstwo karmazynów.
– Nie… – Lekarka uśmiechała się do niego z roztargnieniem, chcąc ostudzić jego zapał. – Saint-Esprit to azyl dla każdej żywej istoty. Laguna stanowi część rezerwatu.
– Ale życie ryb nie jest zagrożone. Francuzi już ich nie zatruwają. Profesor Saito mówi, że można je jeść.
– Neil, ty im zagrażasz.
Podniosła klapę namiotu i wyciągnęła rękę w stronę pasa startowego, gdzie pod palmami, przy buldożerze, siedzieli Kimo, Carline, Monique i Saitowie. Ścigali wzrokiem chmury na niebie. Hawajczyk pozamiatał koralową nawierzchnię, chcąc zgotować „królowej” godne powitanie. Na ich widok lekarka powiedziała:
– To nabożne spoglądanie w niebo zamieni nas w czcicieli dóbr materialnych.
Na szczęście dla ryb samolot z darami przyleciał z Honolulu, zanim Neil zdążył stoczyć zwycięski bój z sumieniem doktor Barbary. Po dwóch dniach od odpłynięcia „Palangrina” – w zgiełku wywołanym przez wesołą orkiestrę syren, kiedy to dziennikarze ofiarowywali uczestnikom ekspedycji zbywające kasety wideo – stara dakota okrążyła Saint-Esprit, przemknęła nad wrakiem krewetkowca i wylądowała na pasie startowym. Irving Boyd wywiązał się z obietnicy. W wychodzącym z maszyny pilocie Neil rozpoznał łysego kierowcę z wizerunkami manata na szyi. Ostatnim razem widział tego mężczyznę na nadbrzeżu portu w Honolulu. Drapiąc się w wytatuowaną głowę, pilot patrzył z przerażeniem na pokryte koralowym pyłem, zmierzające ku niemu postacie – jak witający ludzkie widma przepracowany urzędnik ONZ, który przyleciał z misją humanitarną.
Dzięki dostarczonym przez dakotę darom w wyczerpanych uczestników wyprawy rychło wstąpiło nowe życie. Różne organizacje społeczne z Hawajów, wspierające działalność lekarki, przekazały skrzynki z konserwami mięsnymi i rybnymi, kartony pomarańczy, grejpfrutów, ananasów, wiejskich jaj, mąki i makaronu. Wśród darów znajdowały się także wodoszczelne namioty, zdolne pomieścić pięćdziesięciu wolontariuszy, łóżka polowe, składane chodniki z desek, kuchenki naftowe, filtry wodne, moskitiery i przenośne latryny. Tysiąc sadzonek pomidorów na plastikowych tacach zwiędło wkrótce na słońcu. Skubały je dwie nieufne kozy, które Kimo wyniósł z dakoty na rękach. Dwanaście kur – Rhode Island Reds - w bambusowych klatkach mrużyło oczy z powodu ostrego światła. Spędziły w tych klatkach lot z Papeete do Honolulu, dziobiąc stojące z tyłu samolotu worki z nawozem. Pani Saito, wzdychając i pogwizdując przez zęby, ostrożnie zgarnęła rozsypany fosforan do wiadra.