Выбрать главу

Neil przeczesywał okiem kamery urwiska masywu, poszukując zagrożonych ptaków – wielkich oceanicznych wędrowców. Porowate nawisy niebieskiej lawy tworzyły istniejącą od tysiącleci górę. Wznosiła się w niebo niczym nieboszczyk posadzony w otwartej mogile. Odsłonięte szczeliny skalne porastały pnącza – wstęgi życia pieniącego się w napowietrznych grobach – ale nigdzie nie dostrzegł albatrosów. Na szczycie wzniesienia stała stalowa wieża, kable niknęły w koronach drzew. Konstrukcja była zbyt delikatna, by udźwignąć urządzenia wykorzystywane podczas prób z bronią jądrową, więc Neil uznał, że to stary maszt radiowy. Podpływali już do plaży. Nacelował obiektyw na maszt, w nadziei że patrząc na stabilny pionowy kształt powstrzyma mdłości. Myśląc o kronikach filmowych przedstawiających eksperymentalne eksplozje atomowe, wyobrażał sobie detonację bomby w ostatniej fazie procesu, kiedy uwalnia się plazma gorętsza od słońca. Mimo pasji, z jaką doktor Barbara traktowała sprawę albatrosów, na jego wyobraźnię działały silniej same miejsca, w których dokonywano próbnych wybuchów. Na Saint-Esprit nie zdetonowano jeszcze żadnej bomby, ale również ten atol, tak jak Eniwetok, Mururoa i Bikini, ucieleśniał żywotność mitu Armageddonu – wyobrażenia ludzkości o ostatecznej bitwie dobra ze złem.

Gdy ostatnia przybrzeżna fala rzuciła ich ku plaży, podniosła się rufa łodzi. Neil schował do torby kamerę oraz megafon, zamknął wodoszczelne kasety i przywarł do środkowej ławki. Doktor Barbara niczym komandos przyczaiła się na dziobie, ściskając linę cumowniczą. Kimo trzymał w swych dużych dłoniach dwupióre wiosło, okraczając silnik i poddając łódź fali. Gdy wodny wał przemienił się w spienioną kipiel, łódź przechyliła się na bok, a wiosło wypadło z rąk Hawajczyka i zawirowało w kipieli. Popychani przez silne krótkie fale, sunęli po wodzie sięgającej do pasa, aż zawadzili dnem o piasek.

Neil wytrzymał napór cofającej się fali. Brnął przez wir, niosąc torbę na głowie. Kimo wyciągnął łódź na wąski skalny występ pod palmami i uspokajał drżący gumowy kadłub.

Doktor Barbara wyłowiła wiosło, ale fala uderzyła ją w uda i przewróciła. Upadła na kolana w przybrzeżną kipiel, lecz zaraz się podniosła. Mokra koszula okręciła się wokół jej talii. Neil podał lekarce ręce i wyciągnął ją na plażę.

– Świetny z ciebie facet… Jesteśmy w komplecie? Co z kamerą? – zaniepokoiła się.

– Nic jej się nie stało, pani doktor.

– Nie wypuszczaj jej z rąk… Dzięki temu małemu obiektywowi patrzy na nas cały świat…

Usiadła na piasku obok Neila, z trudem chwytając powietrze. Wytarła wodę z szorstkich od soli policzków, wysmarkała nos i spojrzała na ocean, nie kryjąc podziwu dla jego nieustępliwości.

Neil również z trudem łapał oddech, leżąc na grubym twardym piasku. Po trzech tygodniach podróży, nieustannego zbaczania z kursu i kołysania się pokładu, stały ląd pod stopami przyprawił go o zawrót głowy. Czarny wulkaniczny popiół pokrywały łupiny orzecha kokosowego, żółknące liście palm, szczapy wyrzucanego przez morze bladego drewna oraz skorupy z resztkami rozkładających się krabów. Zewsząd dochodził odór śniętych ryb. Słońce zniknęło za baldachimem drzew i zaczęła siąpić zimna mżawka. W odległości kilku metrów za drzewami znajdowało się królestwo owadów z jego przeszywającym ciszę bzyczeniem, wilgotnymi oparami i przejrzałą roślinnością.

– No dobrze… Trzeba się ruszyć. – Lekarka wstała i otrząsnęła z koszuli krople wody. – Kimo, możemy się stąd wydostać tylko dzięki tobie.

– Wydostaniemy się, pani doktor. Dla pani przechytrzę ocean. – Hawajczyk stał po kostki w wodzie, czyszcząc z piasku dyszę silnika. – Poczekamy na przypływ. Nastąpi za dwie godziny.

– Dwie godziny? Mam nadzieję, że to wystarczy. Może Francuzi jedzą lunch… Neil, gdzie ty jesteś?

Chłopiec dotknął jej stopy.

– Tutaj, pani doktor. Sądzę…

Barbara Rafferty przykucnęła obok niego. Zaczęła zapinać koszulę, żeby nie patrzeć w jego oczy, bo wymownie świadczyły o tym, że nadal jest mu niedobrze.

– Widzę, widzę. Nie trać ducha. Potrzebuję cię. Tylko ty potrafisz obsługiwać kamerę.

Odgarnęła mu z oczu wilgotne włosy i przejechała dłonią po jego muskularnych rękach, jakby sobie przypominała, że wciąż ma do czynienia z tym samym zadziornym i leniwym nastolatkiem, poznanym kiedyś wieczorem w Waikiki i marzącym o podróży na wyspy, gdzie detonuje się bomby atomowe, oraz o pływaniu na maratońskich dystansach.

W czasie podróży z Papeete nie obarczała go uciążliwymi zajęciami, pozostawiając Kimowi żeglowanie i wypompowywanie wody. Neil czuł, że wyznaczyła mu zadanie dużo ambitniejsze niż filmowanie wyprawy.

– Jak długo będziemy na Saint-Esprit? – zaczął się dopytywać.

– Musimy nakręcić film. Jeszcze nie jesteśmy w stanie pomóc albatrosom, ale możemy pokazać ludziom, co tu się dzieje.

– Pani doktor… – Neil wskazał dłonią na pustą plażę i roje moskitów. – Tu się nic nie dzieje.

– Neil! – Lekarka wzięła go za ramiona i posadziła. – Rusz łepetyną. Rok dwutysięczny za pasem… Skoro tu dotarliśmy, to z pewnością ludzie czegoś się po nas spodziewają.

– Dlatego się z panią wybrałem – uspokajał ją. – Doktor Barbaro, ja naprawdę chcę uratować albatrosy.

– Wiem. Szkoda tylko, że nie ma więcej młodych ludzi, którzy myślą tak jak ty. Przypłynęliśmy tu, by ratować całą wyspę; nie tylko albatrosy, ale każdą palmę, każde pnącze i każde źdźbło trawy. – Odpędziła dłonią rój moskitów krążących wokół ust Neila. – Uratujemy nawet każdego moskita!

Oczywiście zapomniała zabrać środek odstraszający moskity.

Neil, sam syn lekarza, zmarłego przed trzema laty londyńskiego radiologa, znowu zaczął się zastanawiać, czy Barbara Rafferty rzeczywiście jest lekarką. Przez wilgotną koszulę widział jej wystrzępiony biustonosz, zapięty z przodu na agrafki, a także zepsuty zamek błyskawiczny od spodni.

Ruszył za nią do łodzi, już przygotowanej przez Kima do drogi powrotnej – stała zwrócona dziobem do oceanu. Doktor Barbara usiadła na burcie, oparła na niej zniszczone dłonie i posępnie spoglądała na morskie fale. Jakby na przekór własnym wezwaniom do działania sprawiała wrażenie zbitej z tropu rozmiarami atolu. Ożywiła się, gdy Neil zaczął ją filmować. Niskie chmury zasnuły niebo aż po horyzont. Przytłumione światło było idealne do pracy z kamerą. Mimo łachmaniarskiego ubrania, owrzodzonych ust i rozczochranych włosów widok wycelowanego w nią obiektywu natychmiast przywrócił doktor Barbarze pewność siebie. Jak zawsze Neil stwierdzał, że pociąga go ta ekscentryczna kobieta i że jest zdecydowany chronić ją przed rzeczywistością bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić.

W eskorcie moskitów wyruszyli na poszukiwanie pasa startowego, posuwając się wąską plażą pod pióropuszami palm. Prowadził Kimo z maczetą w ręku. Zatrzymywał się bez słowa, ilekroć doktor Barbara przystanęła, żeby odpocząć. Neil, czekając na nią, myślał o górującym nad atolem maszcie radiowym, którego anteny wychwytywały dźwięki wydawane przez nich w czasie przechodzenia przez nie zalesione miejsca. W tamaryndowym lasku natrafili na betonowy blokhauz – zapomniany totem wieku atomowego, sprawiający wrażenie starszego od posągów z Wyspy Wielkanocnej. Po zboczu spływała woda deszczowa. Sączyła się pomiędzy omszałymi drzewami i zasilała ukryty wśród paproci strumień, który podążał do morza. Neil zamoczył stopy. To była pierwsza świeża woda, jaką poczuł na skórze od czasu opuszczenia Papeete. Doktor Barbara uklękła i obmyła twarz oraz ręce. Z tylnej kieszeni spodni wyjęła skórzaną kosmetyczkę, a z niej grzebień i uczesała wilgotne, falujące włosy. Skrzywiła się na widok odbicia swojej twarzy w lusterku, wciągając owrzodzone usta.