Ale pierwszy poważny egzamin z panowania nad nerwami doktor Barbara musiała zdać w kilka godzin po oderwaniu przez leara kół od pasa startowego, gdy przy rafie zarzucił kotwicę duży statek hydrograficzny. Wynajęli go przedstawiciele różnych włoskich mediów. Na pokładzie znajdowała się ekipa filmowa, która zamierzała nakręcić film dokumentalny o rezerwacie. Doktor Barbara i Monique odmówiły współpracy, obrzucając reżysera obelgami, gdy przysunął do ich twarzy światłomierz. Carline robił wszystko, co było w jego mocy, żeby uspokoić lekarkę. Otarł z jej czoła kurz i usiłował wyjąć z zaciśniętej dłoni maczetę.
– Barbaro, może byś się zgodziła na wywiad… lub na sfilmowanie cię przy karczowaniu? Mamy mało ropy do diesla buldożera. Gdyby zechcieli oddać nam ze swoich zapasów tysiąc galonów…
Lekarka cięła maczetą podszycie tuż przy nogach reżysera.
– Brakuje nam paliwa? Jeszcze nie zużyłeś tego z kilkunastu zbiorników dostarczonych przez dakotę.
– Jest w nich gazolina… do dwóch ślizgaczy podarowanych nam przez Klub Śródziemnomorski. Gdybyś udzieliła wywiadu…
Ale lekarka była nieugięta. Po raz ostatni „przemówiła” do kamer. Uniosła maczetę, czekając, aż Carline oraz Włoch wycofają się ze wzgórza i znikną w wieży kontrolnej. Jej jasne włosy były upstrzone szczątkami roślin, czoło miała pobrudzone ziemią, a podkoszulek mokry od potu.
W końcu profesor Saito zgodził się odpowiedzieć na pytania dotyczące przekazanych na wyspę drogą lotniczą pierwszych przedstawicieli zagrożonych gatunków – pary lori wysmukłych z Indonezji i maczi z Madagaskaru – zajmujących tymczasowe pomieszczenia w laboratorium hodowli roślin. Ale nie mogło to usatysfakcjonować reżysera.
Gdy Neil odpoczywał na plażowej sofie, podziwiając ostre kształty zakotwiczonego na przystani statku hydrograficznego, podsłuchał, jak Włoch z przejęciem zaproponował Kimowi, że zostanie jego agentem literackim.
– To fascynująca historia… może najniezwyklejsza, jaka się wydarzyła w naszych czasach. Powinna powstać na jej temat książka, musi napisać ją ktoś, kto zna wszystko od środka. Te zmagania, pasja, romantyzm…
– To nie dla mnie. – Hawajczyk dotykał ustami pęcherzy na dłoniach. – Jeśli ktokolwiek miałby napisać książkę, to tylko doktor Barbara.
– Ona nigdy niczego nie napisze. Chce tylko kopać w swoim lesie. Matka Teresa ma większe od niej poczucie humoru. Jest pan Amerykaninem. Napisanie historii Saint-Esprit może doprowadzić do koprodukcji z którymś z wielkich wydawców z Manhattanu. Będzie pan miał pieniądze na realizację kolejnych projektów. Na kupienie sobie wyspy…
Neil, rozważając propozycję włoskiego reżysera i myśląc o pieniądzach, jakie dzięki książce mógłby zdobyć na przepłynięcie Cieśniny Kaiwi, ruszył do namiotu doktor Barbary.
Rozzłoszczona na siebie, siedziała na polowym łóżku. Twarz ukryła w dłoniach. Pot spływający z jej ud plamił śpiwór.
– Czy przysłuchiwałeś się, jak profesor Saito udzielał wywiadu? Mam nadzieję, że mówił do rzeczy.
– Był w porządku. I jego angielski jest lepszy, jeśli nie ma pani Saito. Potrafi wszystko ludziom wyjaśnić.
– To dobrze, choć wątpię, by kiedykolwiek zrozumieli, o co nam chodzi. Nie zapomniałam, o czym marzyłam… To było w naszym zasięgu, ale atol Saint-Esprit stał się zabawką mediów. – Wzięła Neila za rękę i ważyła ją w dłoni, jakby badała jego stanowczość. – Czasami myślę, że powinniśmy wyjechać z Saint-Esprit.
– Wyjechać? Doktor Barbaro?
– Tak. Trzeba doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji, demonstrować na Downing Street i przed Białym Domem. Nie chodzi po prostu o zajmowanie się rzadkimi roślinami i zwierzętami. Musimy myśleć o sobie.
– Ma pani rację, doktor Barbaro – zgodził się z nią, ale to była zapowiedź repliki. – Czy sądzi pani, że powinienem mieć agenta?
– Agenta? – Lekarka usiadła prosto i wpatrywała się w niego. – Dobry Boże, jakiego agenta masz na myśli? Prasowego?
– Literackiego. Mówiąc poważnie, doktor Barbaro…
– Poważnie? Jeśli zastanawiasz się nad zatrudnieniem agenta literackiego, to sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myślałam.
Ku rosnącej desperacji lekarki świat nie przestawał interesować się Saint-Esprit. Hydroplan pilotowany przez kapitana Garfielda lądował na wyspie dwa razy w tygodniu, wyrzucając z siebie ekwipunek dla dziewiątki wolontariuszy i wyposażenie dla rezerwatu. Producent baterii słonecznych z Tokio obiecał dostarczyć ich tyle, by elektryczności starczyło na potrzeby wyprawy, ale popełnił błąd, domagając się regularnych sprawozdań z konserwacji urządzeń. Z kolei specjalistyczna firma budowlana z Seattle zaproponowała wybudowanie za darmo drugiego pasa startowego w zamian za prawo do oficjalnego sponsorowania realizowanego na wyspie projektu rezerwatu. Przyjechała nawet para antropologów z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, którzy rozbili własny obóz z intencją prowadzenia obserwacji wzajemnych stosunków dziewiątki wolontariuszy. Zasłonili okno wieży obserwacyjnej przy pasie startowym siecią myśliwską, przesiadując za tą zasłoną ze stoperami i lornetkami. Piątego dnia „polowania” Kimo rozpalił na schodach wieży ognisko z liści palmowych i po godzinie odprowadził pokrytą sadzą parę do hydroplanu Garfielda.
Jednak mimo różnych zakłóceń prace przy realizacji projektu rezerwatu postępowały i grupa obserwatorów z Greenpeace, która w tydzień później przyleciała z Garfieldem, była mile zaskoczona widokiem bezpiecznego obozu, usytuowanego na polanie pomiędzy tarasami a laguną. Stało tam sześć namiotów połączonych chodnikami z desek, zagrody dla zwierząt, kuchnia i magazyn, a także dwuizbowa klinika z prefabrykatów, zajmowana przez doktor Barbarę.
Ojciec Monique, Renę Didier, uparł się, żeby odwiedzić córkę i po długim locie z Paryża do Papeete złapał hydroplan zdążający na Saint-Esprit. Te odwiedziny były bardzo nie po myśli doktor Barbary. Sławny obrońca praw zwierząt z wieloletnim stażem, bystry i stanowczy mimo podeszłego wieku, uścisnął córkę i zaraz w geście zdumienia uniósł laskę.
– Mój Boże, Monique, to wygląda jak Bora Bora… Brakuje wam tylko hotelu Hilton…
– Tato, ciężko tu pracujemy. Wszyscy. Nawet Neil – dodała, bo chłopiec stał obok, trzymając walizę jej ojca. – Jest leniwy i muszę używać różnych sztuczek, żeby go nakłonić do zrobienia czegokolwiek, ale dał z siebie to co najlepsze.
– Cherubinek Saint-Esprit. – Didier znieruchomiał, przyglądając się chłopcu. Z aprobatą popatrzył na ślady ukąszeń moskitów na jego ciele i na otarty naskórek dłoni. – To dzięki niemu tu jesteście. I dzięki dobrej pani doktor. Chciałbym tu zostać pochowany… to znaczy urna z prochami. Nie zamierzam zanieczyszczać waszego zwierzęcego raju.
– Tato, nic, co zjawia się na Saint-Esprit, nie umiera…
Didier uparł się, że przed udaniem się na odpoczynek do namiotu Monique zobaczy albatrosy. Po długim spacerze pasem startowym stał uśmiechnięty wśród diun i liczył wielkie białe ptaki, które wciąż nadlatywały znad oceanu. Ich pełne powagi oczy zdawały się opowiadać o niezmierzonej przestrzeni Pacyfiku.
Dla Neila największy problem wśród ludzi odwiedzających wyspę stanowili jego rówieśnicy. Do psychodelicznego „Parsifala” dołączył następny piracki stateczek – zaniedbany kecz o poszarpanych żaglach. Pod jego bukszpryt była wciśnięta rozkładająca się głowa rekina. Dwunastosobowa grupa hipisów – brytyjskich, niemieckich i australijskich – rozbiła swój dziki obóz na plaży, w miejscu, w którym doktor Barbara, Kimo i Neil po raz pierwszy postawili nogę na Saint-Esprit. Przybysze bez pytania brali prowiant oraz sprzęt przeznaczony na potrzeby rezerwatu i pracującego w nim zespołu, zgromadzone pod gołym niebem przy pasie startowym. Przenieśli na plażę kopulastą cieplarnię przeznaczoną do hodowli drzewek bonsai. Uczynili z tej szklanej konstrukcji swój plemienny wigwam, wokół którego zbierali się wieczorami, paląc marihuanę. Co jakiś czas zjawiali się przy pasie startowym, żeby odnowić zapasy żywności. Przebierali wśród stosów puszek i kartonów z winem. Monique i pani Saito, odpowiedzialne za wyżywienie zespołu pracującego przy tworzeniu rezerwatu, interweniowały u przywódcy grupy – łysego Szkota o cerze pocętkowanej bliznami po ospie, którego resztki tłustych włosów były związane w kucyk – ale usłyszały, że on i jego kompani mają takie samo jak inni mieszkańcy wyspy prawo do korzystania z zapasów. Nocami od ich obozu niosła się po lesie dzika muzyka, a znad palonych przez nich kłód palmowych, które polewali gazoliną przeznaczoną do ślizgaczy, walił gryzący dym. Ich płytkie latryny zasmrodziły las, plaże zaś zaśmiecili pustymi puszkami i stłuczonymi butelkami po winie. Towarzyszki hipisów – zdziczałe młode kobiety o ziemistych cerach, uciekinierki ze szkół średnich lub dziewczyny wyrzucone z college’ów – snuły się wokół obozu uczestników wyprawy, prosząc o narkotyki poirytowanych ich namolnością doktor Barbarę i profesora Saito. Jedna z nich, córka psychiatry z San Diego, uczesana w wymyślną fryzurę ze sterczących różowych włosów, o rękach pokłutych strzykawkami, prosiła lekarkę o usunięcie ciąży, chcąc zapłacić za zabieg ukradzioną kartą kredytową ojca.