– Będziemy zajęci, cholernie zajęci – orzekła doktor Barbara, zgniatając w palcach kredę. – Zamierzam pracować razem z wami, ile sił starczy. Wszystko stanie się o wiele trudniejszej ale warte jest wysiłku. Traktujcie pobyt na Saint-Esprit jako realizację ostatecznego projektu w dziedzinie ekologii… Wcielamy w życie ekologię raju!
Czy ktoś jej wierzył? Neil czekał na pierwszych dezerterów, zwijających namioty i z walizami udających się na przystań, jednak nikt nie zdecydował się na wyjazd. Niepewni, ale podbudowani zapalczywą obroną własnych racji przez lekarkę, zabrali się do pracy. Często przypominała im, że teraz sami stanowią zagrożony gatunek – mniej odporny niż maczi czy lori. Pobyt zespołu na wyspie zdominowała walka o przetrwanie. Przenieśli magazyn w bardziej bezpieczne miejsce obok kuchni i wykopali wokół obozu rowy odpływowe, ale głównie przeczesywali wzgórza w poszukiwaniu najdrobniejszego jadalnego korzonka czy owocu. Świat wokół nich skurczył się na długość wyciągniętej ręki, na odległość wbitej w ziemię motyki czy łopaty i obcinającej gałęzie maczety.
Doktor Barbara tyranizowała swych towarzyszy. Nawet chronione zwierzęta bały się jej. Na jej widok uciekały w głąb zagród. Wkrótce podporządkowała zachowanie zespołu dyscyplinie, wyśmiewając Kima, ilekroć przestawał wymachiwać maczetą i popadał w marzycielską zadumę, czy wiercąc dziurę w brzuchu profesorowi Saito, by nakłonił żonę do bardziej wytężonej pracy. Komplementowała zaś Carline’a za jego muskularne teraz ramiona. Amerykanin znosił to wszystko z humorem, lecz Neil wciąż się dziwił jego decyzji pozostania na atolu. Czasami wydawało się chłopcu, że Carline zajął miejsce nieszczęsnych antropologów, wykurzonych przez Kima z wieży obserwacyjnej dymem z ogniska. Jednak z powodów, których Neil na razie jeszcze nie rozumiał, bostoński farmaceuta sprawiał wrażenie zadowolonego, że lekarka stała się bardziej despotyczna.
– Dalejże, Neil – popędził chłopca, gdy ten przerwał na chwilę pracę podczas wspólnego kopania latryny dla kliniki. – Musisz dać z siebie wszystko dla doktor Barbary.
Neil polizał pękające pęcherze na dłoniach.
– Nie mam już nic więcej do dania.
– Nie bądź taki pewny… – Carline spoglądał na lekarkę wbiegającą po schodach do kliniki. – Nasza pani komendantka ma poważne plany do zrealizowania w swoim gułagu.
– Pracuje najciężej.
– Oczywiście. I najdłużej. Ale najwięcej w to zainwestowała.
– David, ty chyba zwariowałeś. Ona nie dba o takie rzeczy. Nie ma złamanego centa przy duszy.
– Mylisz się, Neil. Zainwestowała w to strasznie dużo. Jeśli jej się nie powiedzie, będzie skończona.
Chłopiec zastanawiał się nad szczerym, lecz złośliwym uśmiechem Carline’a.
– Chcesz, żeby projekt upadł? – spytał.
– A powinienem? Może już się to stało… Nie sądzę, by ktokolwiek z nas potrafił sprostać oczekiwaniom doktor Barbary, nawet ty, Neil.
– Jednak wciąż tu jesteś?
– Oczywiście. Największe wrażenie robi na mnie to, że ona absolutnie ma rację. Każda decyzja, jaką podjęła od chwili wypłynięcia przez nas z Honolulu, została podyktowana przez okoliczności. I właściwe było wystawienie nas na francuskie kule, choć kosztowało to życie Bracewella. Postąpiła też słusznie, każąc wrzucić dary do oceanu oraz zamknąć pas startowy.
– Ona nas sprawdza. Musi wiedzieć, czy potrafimy temu wszystkiemu podołać.
– Nie, Neil. – Carline wziął z jego rąk łopatę i zagłębił ją w piaszczystą ziemię. – Ona sprawdza siebie…
Czy uczestnicy ekspedycji kierowanej przez lekarkę chcieli, żeby ktoś pospieszył im na ratunek, zanim pobyt w rezerwacie doprowadzi do ich załamania i wyczerpania? Ilekroć nad Saint-Esprit pojawiał się samolot, opierali się na styliskach łopat i śledzili w zadumie smugę ciągnącą się za nim ponad lasem, marząc o świeżych owocach i innym jedzeniu wypełniającym jego ładownię.
Pani Anderson, widząc, że Neil chudnie, przyniosła dla niego ze swojego jednożaglowca puszkę sprasowanej wołowiny. Gdy chłopiec przyglądał się, jak Kimo obiera i uciera bulwy kolokazji, a następnie podgrzewa masę, żeby wydzielić skrobię, wcisnęła mu dyskretnie konserwę do ręki.
– Pani Anderson… – Poszedł za nią do ogrodu warzywnego. – Nie mogę jej przyjąć… Będzie państwu potrzebna w drodze powrotnej do Papeete.
– No już, Neil. – Patrzyła, jak otwiera puszkę i wyjada widelcem tłuste mięso. Jej syn, żołnierz sił pokojowych ONZ w Libanie, zginął w 1987 roku w zamachu terrorystycznym. Neil przypuszczał, że przypomina go pani Anderson. Gdy skończył, wzięła od niego pustą puszkę i ukryła ją. – Dobrze. Nigdy nie gustowałam w Robinsonie Crusoe, ale coś mi się zdaje, że doktor Barbara odgrywa sytuację z tej książki. Z dnia na dzień mamy wszystkiego coraz mniej i czujemy się coraz gorzej.
– Czy doktor Barbara nie chce, żeby było lepiej?
– Nie mam pojęcia, ale być może odpowiada jej to, że nasza sytuacja się pogarsza.
– Dlaczego, pani Anderson? Czemu to miałoby służyć?
– Przypuszczam, że sprawdzeniu, z jakiej gliny jesteśmy ulepieni i czy okażemy się dostatecznie wytrzymali, żeby żyć w rezerwacie.
– Ale jeśli jesteśmy wytrzymali, to nie musimy żyć w rezerwacie?
– Wszystko zależy od tego, co rozumiesz przez rezerwat… i co chcesz tu chronić.
– Czy nie ochraniamy albatrosów?
– Czuję, że ochraniamy coś więcej… coś osobliwego w doktor Barbarze.
W dniu, w którym nad wyspę nadleciała dakota, Neil zorientował się, jak niejasne jest przeznaczenie łóżka w pokoju dla chorych. Od rana pomagał Monique opiekować się jej niedomagającym ojcem. Chroniczne zapalenie nerek u pana Didiera osiągnęło punkt krytyczny i nie pomagały aplikowane choremu przez doktor Barbarę antybiotyki w zastrzykach. Kimo przeniósł Francuza do kliniki i położył na materacu w chłodnym pokoju dla chorych. Gdy Monique i pani Anderson myły go, na wpół przytomny chwycił córkę za ręce i przycisnął je do swoich rozognionych policzków.
Doktor Barbara, oderwana od pracy na tarasach przez warkot silników dakoty, zeszła ze wzgórza na pas startowy – zablokowany przez buldożer i maszt.
– Doktor Rafferty! – zawołała z kliniki pani Anderson. – Czy można panią prosić?
Lekarka zawahała się, skupiając całą uwagę na pierzchających albatrosach i srebrzystych skrzydłach skręcającej nad laguną dakoty.
– Mam niewiele czasu. O co chodzi?
– O ojca Monique… Uważam, że powinien zostać przewieziony na Tahiti. Monique się ze mną zgadza. On ma straszną gorączkę…
– Obejrzę go.
Lekarka weszła do skromnego pokoju dla chorych. Zatrzymała się na widok starego Francuza – tak teraz bladego, że jego twarz niemal ginęła pod białą siatką moskitiery.
Monique, którą samo patrzenie na ojca przyprawiało o rozpacz, odsunęła moskitierę.