Выбрать главу

– Barbaro, muszę go zawieźć do Papeete. Trzeba odblokować pas startowy i kazać pilotowi lądować.

– Podróż może przynieść więcej złego niż dobrego. – Lekarka spoglądała na chorego z ujmującym uśmiechem. – Panie Didier, polepsza się panu. Czujemy się dziś lepiej, nieprawdaż?

– Doktor Rafferty… – Pani Anderson nasłuchiwała zmieniających się odgłosów wydawanych przez silniki dakoty, zdając sobie sprawę, że pilot mógł już zawrócić. – Niewykluczone, że to jego ostatnia szansa. Z całą stanowczością zalecałabym…

– Barbaro, ja wrócę. Najpóźniej za miesiąc – zapewniała Monique.

– Jesteś mi tu potrzebna. – Lekarka naciągnęła moskitierę na chorego. – Uwierz, twój ojciec ma już najgorsze za sobą, a lotu nie przeżyje.

Neil wysunął się przed pozostałych i wziął płócienną torbę Didiera.

– Pani doktor, odblokuję pas startowy.

– Neil! – Lekarka chciała mu wymierzyć policzek, ale cofnęła rękę, bo zasłoniła go pani Anderson. – Wracaj do swoich zajęć! Jeśli ktokolwiek będzie rozmawiał z pilotem…

Dakota krążyła nad atolem. Jej strumień zaśmigłowy rozpraszał zawsze czujne albatrosy. Chaotyczne ruchy upodobniały ich skrzydła do ulotek zrzucanych z samolotu. Kimo i major Anderson, zawzięcie wykopujący na cmentarzu bulwy ignamu, ledwie unieśli głowy, jakby wiedzieli z góry, że żadne dodające otuchy wiadomości od pilota nigdy nie dotrą na ziemię. Profesor Saito podszedł do drzwi laboratorium i osłaniając od słońca swoje słabe oczy, spojrzał na przelatującą nad wrakiem „Diugonia” dakotę, po czym w poczuciu obowiązku wrócił do zagrożonych grzybów, zanim żona zdążyła go złapać za łokieć, Monique i pani Anderson stały na schodach przed kliniką, czekając, żeby siedzący w buldożerze Neil ruszył i odblokował pas startowy. Ale doktor Barbara nie dała żadnego znaku. Z mikrofonem w ręku wychyliła się z wieży kontrolnej i machała na samolot, zapewniając załogę i dziennikarzy, że na Saint-Esprit wszystko jest w porządku. Czy zezwoli pilotowi na lądowanie, wyładowanie towarów i przewiezienie ojca Monique do Papeete? Neil zapamiętał jej rozmowę z kapitanem Garfieldem podczas ostatniego wodowania hydroplanu w lagunie. Z naciskiem oświadczyła sceptycznemu Australijczykowi, że uczestnicy wyprawy dysponują wystarczającymi zapasami żywności oraz sprzętem na użytek rezerwatu i są w stanie samodzielnie zapewnić sobie przyzwoite warunki egzystencji. W czasie gdy usilnie nakłaniała kapitana do odlotu, pozostali członkowie zespołu stali na przystani i jak więźniowie obozu karnego wpatrywali się w drewniane skrzynki wypełnione owocami, wodą mineralną i szamponem. Monique spodziewała się, że doktor Barbara zezwoli pilotowi na lądowanie, ale Neil był pewny, że nie otrzyma polecenia odblokowania pasa. Lekarka powstrzymała się przed wymierzeniem mu policzka, jednak na samo wspomnienie jej pałającej gniewem twarzy czuł niemal piekący ból. Na moment została uchylona brama piekła i inna doktor Barbara rzuciła mu stamtąd pełne wściekłości spojrzenie. Wsłuchiwał się w warkot silnika buldożera, spoglądając na spaliny, unoszące się ponad pasem ku wieży kontrolnej. Przerażona pani Anderson potrząsnęła głową i weszła do pokoju dla chorych, żeby czuwać przy ojcu Monique. Neil wyłączył silnik i wysiadł na biały koralowy pas. Unikając doktor Barbary, ruszył na cypel, na którym znajdował się cmentarz, i obserwował odlatującą w stronę Tahiti dakotę.’

Doktor Barbara obstawała przy swoich racjach, ale pozostali członkowie wyprawy przezornie milczeli. Niechęć do rozmowy wzmagała choroba starego Francuza i świadomość, że zostali odcięci od świata. Izolując się od wszystkich, obwarowywali się w fortecy. Na czarnych plażach atolu lekarka wzniosła teraz niewidoczne mury, a z Pacyfiku uczyniła fosę.

Po tym jak umilkły zajadle broniące idei rezerwatu media, wyspę odwiedziło kilka statków. W tydzień po odesłaniu dakoty w lagunie zarzucił kotwicę katamaran z trzema urlopowanymi oficerami marynarki peruwiańskiej na pokładzie. Doktor Barbara zaprosiła ich do odwiedzenia rezerwatu i spędziła z nimi godzinę w magazynie, rozmawiając i popijając przyniesione przez nich wino. Żaden z pozostałych uczestników wyprawy nie dołączył do grupy, ale Neil i Carline dopłynęli łódką do statku i nagrali wiadomości do przekazania dla ich rodzin. Chłopiec, słuchając samego siebie, jak zapewnia matkę, że wszystko jest w porządku, a następnie Amerykanina z dumą przedstawiającego żonie postępy w tworzeniu rezerwatu, był świadom, iż te słowa już nie pasują do sytuacji na wyspie. Mówił prawdę informując, że dokuczają mu moskity i muchy, że ciężko pracuje, dobrze się odżywia i nie choruje, a rana postrzałowa na stopie zupełnie się wygoiła, ale czuł, iż zarówno on, jak i Carline sięgają do nieaktualnego scenariusza. W miejsce dotychczasowej pojawiła się zupełnie nowa wyspa, na której pas startowy istniał tylko w wyobraźni doktor Barbary – przeznaczony dla samolotów z niepożądanym dla członków zespołu ładunkiem.

Gdy na godzinę przed zmierzchem Peruwiańczycy podnieśli żagle, tylko lekarka machała im na pożegnanie. Potem rozebrała się i długo pływała, a następnie wspięła się na skały, gdzie stała w mroku wśród albatrosów.

Rano Neil nie był zaskoczony widokiem zgliszczy po spalonej nocą wieży kontrolnej i obwinianiem o to hipisów.

– Barbaro, jest czas milczenia i czas działania! – Carline, z pistoletem w ręku, krążył wokół wciąż żarzących się szczątków: sterty zwęglonych desek zwalonych na zniszczoną radiostację. – W futbolu jest zarówno atak, jak i obrona. Zachowujemy się stanowczo zbyt biernie.

– Czyżby? – Lekarka sprawiała wrażenie absolutnie nieprzejętej tym aktem wandalizmu. Kierowała dłonią dym na twarz i delektowała się zapachem sosnowej żywicy sączącej się z nadpalonego drewna. – Co proponujesz… karną ekspedycję?

– Proponuję, żeby wyznaczyć jakąś granicę, której nie wolno im przekraczać! – Amerykanin wskazał dłonią odległe szałasy. – Kochają się na plaży, piją wodę z naszego strumienia, palą marihuanę i błagają nas o jedzenie.

– Zupełnie jak w niebie. Mogłabym do nich dołączyć. – Położyła rękę na ramieniu Neila. – David, musimy być miłosierni. Nie ma nic bardziej przykrego niż widok ludzi pracujących bez chwili wytchnienia. Poza tym, jakie znaczenie ma ten pożar? Skoro na wyspie nie będą lądowały samoloty, to połączenie radiowe nie jest nam potrzebne.

– Barbaro… – Wyprowadzony z równowagi Carline przyłożył sobie pistolet do skroni. – Co spalą w następnej kolejności? Magazyn? Klinikę? Laboratorium? Zniszczyli moje lotnisko! Musimy coś zrobić!

– W porządku. Poślemy do nich Neila. Zna ich dobrze… Może się dowie, jak do tego doszło.

– Piąta kolumna? To mi się podoba. – Amerykanin schował pistolet do kabury i uśmiechnął się do chłopca. – Musisz tylko zbudować konia trojańskiego…

Neil, dokładnie poinstruowany przez Carline’ a, udał się na plażę. W lagunie pozostał tylko „Parsifal” z czwórką Niemców i opóźnionym w rozwoju dzieckiem. Czasami zjawiali się w obozie i kręcili koło kuchni, w nadziei że dostaną dla małego mleko w proszku. Trudi, drobna ciemnowłosa kobieta po dwudziestce o bladej, ale ładnej twarzy i stwardniałych od nakłuć żyłach na rękach, często podchodziła do zagród z dzieckiem w ramionach, błagając Neila o skopek koziego mleka i kilka jaj dla małego. Z sympatii dla chłopczyka na ogół jej nie odmawiał i nie przyjmował oferowanych w zamian tabletek LSD.

– No weź. Są dobre. – Zawsze to powtarzała. – Zobaczysz nową wyspę z ptakami.

– Trudi, one naprawdę wróciły.

– Ale chodzi o twoje wizje.

Hipisi, mimo okazywanej im przez Carline’a wrogości, darzyli Neila sympatią. Chętnie dzielili się z nim jedzeniem z puszek wyławianych z morza i pozbawionych etykietek.