– Każdy posiłek to niespodzianka – oświadczył kiedyś Werner, kapitan „Parsifala”, gdy usiedli przy ognisku. – Stwarzając świat, Bóg chciał, żeby tak zawsze było. Nasi przodkowie raz znajdowali orzechy czy owoce, kiedy indziej zaś łapali rybę. A teraz ludzie wiedzą, co będą jedli: lasagne, sznycel po wiedeńsku lub jaja benedict… Co za nuda.
Ten krępy Niemiec z Nadrenii, o wytatuowanych policzkach, huśtał dziecko na kolanach. Po chwili otworzył drzwi do miniaturowego szałasu, który zbudował z wyrzucanego przez morze drewna i z muszli.
– Gubby, to twój domek, ale wszyscy będziemy w nim mieszkać.
Dziecko śmiało się hałaśliwie, usiłując położyć na dachu trzymane w ręku muszelki i odpychając dłoń łaskoczącego je Wolfganga, cichego, wychudzonego sternika, u którego doktor Barbara podejrzewała gruźlicę. Obaj mężczyźni z przyjemnością bawili się z malcem i obserwowali krzątające się wokół ich skromnego gospodarstwa kobiety. Trudi zbierała na plaży skorupy orzechów kokosowych i liście palmowe i wkładała je do nosidełek dziecka. Inger, kiedyś krzepka kobieta, miała ufarbowane na żółto włosy, ospowatą cerę i ślady po nakłuciach strzykawką na udach. Dokładała do ognia.
– Inger, wypowiedz zaklęcie – nakłaniał ją Werner, gdy otwierała puszkę wyjętą ze schowka ze skromnymi zapasami. – Na zupę szparagową, bratwurst albo na śledzie marynowane…
– Pasta do butów… Wypastuję Gubby’emu pupkę. – Pochyliła się nad małym i namalowała mu na rozdętym czole dwa rogi. – Teraz jest diablątkiem…
– Jest i bez tego. – Trudi sięgnęła po następną puszkę. – Gubby, wystraszysz ukochane ptaki doktor Rafferty. – Odwróciła się do Neila, jak zwykle spoglądając na jego barczyste ramiona. – A więc przyjechałeś tu, żeby ratować albatrosy?
– Tak… W pewnym sensie.
– W jakim sensie? Chcesz powiedzieć, że nie obchodzi cię ich los? Doniosę doktor Rafferty.
– On chce zobaczyć wojnę atomową – wmieszał się do rozmowy Werner. – Samo słońce mu nie wystarczy.
– Może jest chory na umyśle – podsunęła Inger. – To gorączka wyspiarska. Nie ma na nią lekarstwa. Gubby, wrzucił całe twoje jedzenie do morza.
Neil bawił się z dzieckiem, wciąż usiłując odgadnąć, która z dwu kobiet jest matką małego.
– Musiałem. Doktor Barbara mi kazała – tłumaczył się nieprzekonywająco.
– Zawsze robisz, co ci każe?
– Nie. Zwykle odmawiam. Robię tylko to, co jest ważne.
– Właśnie tego nie powinieneś robić. – Wydobywający się z brodawek pokarm plamił wytartą dżinsową kamizelkę Niemki, ale wydawała się zbyt wyczerpana, żeby móc nakarmić dziecko. – Nigdy nie rób rzeczy, o których ktoś ci mówi, że są ważne.
– Masz rację, Inger.
Leżał przy ognisku i obserwował śmiejące się na widok fal dziecko. Zasoby żywnościowe atolu niemal się wyczerpały, ale hipisi nie przejawiali niepokoju. Byli niedożywieni i szybko się męczyli, jednak wciąż działali ożywczo na chłopca poddanego reżimowi wprowadzonemu przez doktor Barbarę w obozie. Neil wiedział, że nie interesuje ich rezerwat i że nie zadaliby sobie trudu podpalenia wieży kontrolnej. Ich uszkodzony przez morskie fale jacht wciąż stał na kotwicy, lecz pewnego dnia, z powodu najzwyklejszej fanaberii, mógł odpłynąć. Ale dopóki tu tkwił, zmęczenie hipisów było zaraźliwe i bardziej niebezpieczne dla ekipy doktor Barbary niż gruźlica Wolfganga. Nagłe ograniczenie racji żywnościowych zmniejszyło siły witalne uczestników ekspedycji. Po dniu pracy leżeli w namiotach albo przechadzali się po plaży, w nadziei że znajdą puszki z żywnością wyrzucone na brzeg przez fale. Teraz tylko Carline wierzył, że to hipisi podpalili wieżę kontrolną, lecz doktor Barbara, zaniepokojona upadkiem ducha mieszkańców obozu, twardo obstawała przy tej wersji i robiła wszystko, co było w jej mocy, żeby rozbudzić w nich uśpioną wrogość wobec zbijających bąki hipisów.
Pewnego wieczoru gdy uczestnicy wyprawy zjedli już kolację, w obozie zjawiła się Trudi. Lekarka nakazała nie wpuszczać hipiski do magazynu. Zawsze roześmiany Gubby leżał dziwnie znieruchomiały w ramionach Niemki, ale doktor Barbara nie była usposobiona pojednawczo. Ostro potraktowała Monique, która wyszła z kuchni z kubkiem koziego mleka dla małego.
– Nie mam żadnych leków na zbyciu – oznajmiła hipisce. – A poza tym jedynym lekiem, jakiego potrzebuje dziecko, jest pożywienie. Jeśli będziesz jadła za mało, stracisz pokarm.
– Pani doktor, nie mamy już nic do jedzenia. Morze przestało wyrzucać puszki. Neil mógłby nam dać kilka jaj. Mam w zamian LSD.
– Trudi, nie chcemy waszych narkotyków, a jaja są dla pana Didiera. – Iz całą swoją racjonalnością lekarka dodała: – Skoro wyczerpały się wam zapasy, musicie odpłynąć.
– Nie możemy bez zapasów. Podróż na Tahiti trwa sześć dni.
– To powinniście zacząć pracować tak jak my. Wasza czwórka z łatwością zbierze wystarczająco dużo płodów leśnych. Moglibyście nawet łowić ryby poza rafą.
– To zbyt męczące. Poza tym płody leśne nam nie smakują.
Trudi, z apatycznym dzieckiem przy piersi, odwróciła się, ruszając na plażę, a lekarka, podparta dłońmi w pasie, patrzyła w ślad za nią.
Podczas tej konfrontacji Kimo i Neil unikali posępnego spojrzenia młodej kobiety, przytłoczeni świadomością, że w rezerwacie nie można liczyć na gest miłosierdzia.
– Pani doktor, jak się czuje pan Didier? Monique mówi, że przestał jeść – odezwał się w końcu chłopiec, wiedząc, iż choremu Francuzowi nie wolno jeść jaj.
– Czuje się tak dobrze, jak mogliśmy oczekiwać. Ale to bardzo stary człowiek. Prawdopodobnie wkrótce nas opuści. Rezerwat jest cudownym miejscem do pożegnania się ze światem. – Patrzyła na kozy wystawiające głowy za druty zagrody i skubiące trawę. – Niemniej musimy myśleć o żywych. Tyle zrobiliśmy, a wszyscy wyglądają na oklapniętych.
– Są znużeni, pani doktor. Może potrzebują kamer telewizyjnych, żeby być na chodzie – odparł Neil.
– Miejmy nadzieję, że nie. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby odzyskali wigor. Chodzi zwłaszcza o Davida i Kima. Cała praca zaczyna spadać na kobiety. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami, bo inaczej zaprzepaścimy to, co już zrobiliśmy. Pamiętajcie, że nie jesteśmy na wyspie sami.
– Pani doktor, Werner i Wolfgan nic nam nie zrobią. Prawie przez cały czas są zaćpani.
– Możliwe, ale mogą wpaść w desperację. Neil, absolutnie musimy się strzec…
Gdy rano czyścił klatki z kurami, odkrył, że jednego z ptaków brakuje. Był pewny, że Niemcy nie poniżyli się do kradzieży, ale postanowił nie mówić nikomu o zgubie, dopóki nie przeszuka pobliskiego lasu. Przedzierając się przez gąszcz paproci pod tarasami, spostrzegł doktor Barbarę. Spulchniała ziemię pod sadzonki zagrożonych bambusów i orchidei. Tak jak nie wątpił, że to ona podpaliła wieżę kontrolną, tak teraz podejrzewał, że zabrała z klatki kurę. Ręce lekarki unosiły się i opadały wraz z uderzeniami motyki o skawaloną ziemię. Była dopiero ósma rano, a doktor Barbara już zdążyła się porządnie spocić i zakurzyć, podczas gdy pozostali uczestnicy ekspedycji siedzieli w namiotach, zastanawiając się, jak upłynie im kolejny dzień na wyspie. Lekarkę irytowało ich zachowanie i miała wielką ochotę przykręcić śrubę. Neil zdawał sobie sprawę, że nie zgodziła się na wyjazd z atolu ojca Monique nie z powodu blokady pasa startowego, lecz ponieważ chciała sprowokować pozostałych swoją oczywistą bezwzględnością. Nienawidziła stabilności. Jej pożywkę stanowiły napięcia i konflikty. Ale mimo tych odkryć Neil nadal ją podziwiał jak żadną inną kobietę. Lubił patrzeć, jak jej silne ręce uderzają motyką o twardą ziemię, i podobał mu się gest, którym odgarniała z czoła rozczochrane jasne włosy – robiła to tak, jakby odpędzała uciążliwy wiatr.