Słysząc jego nawoływania, odwróciła się i spoglądała w dół poprzez drzewa, lecz ukrył się za eukaliptusem, postanowiwszy pójść na plażę i potwierdzić domysł, że Niemcy nie ukradli kury, co sprawiłoby mu prawdziwą radość. Rozsuwając sięgające do pasa paprocie, wszedł w głąb lasu. Ślizgał się na gąbczastej ziemi i butwiejącej korze. Rychło pozostawił w tyle srebrzystą serpentynę spływającego ze stoku strumienia. Ścieżką, którą doktor Barbara chadzała pod rękę z kapitanem „Croix du Sud”, doszedł do wieży obserwacyjnej, ukrytej za parawanem winorośli i palm karłowatych.
Wiejący od morza chłodny wiatr poruszał liśćmi, odsłaniając przed oczami Neila osobliwy malunek, jakby dopiero co pozostawiony przez obłąkanego artystę, który ograniczył swą paletę do jednego z kolorów podstawowych. Bo oto na szarym betonie wieży widniały czerwone gryzmoły rodem ze szkicownika dziecka o obscenicznych upodobaniach. Chłopiec rozsunął gałęzie i przyglądał się temu prymitywnemu, namalowanemu krwią za pomocą palca malunkowi, do którego przylegały drobiny zwierzęcego ciała i kilka piór. Miał przed oczami wizerunek groteskowego kozła o monstrualnie długim penisie, stojącego na tylnych nogach, gotowego do kopulacji z kobietą o wielkich piersiach i wydatnym wąskim nosie. Krew, naprędce rozmazana na murze, jeszcze dobrze nie wyschła. Przy wejściu do wieży znajdowała się czerwona kałuża – krew z kawałkami tłuszczu i chrząstkami. Tu kura została zabita. Obok, na kamieniu, leżała odcięta głowa, łapki i żołądek.
Neil ominął tę śliską maź i za krwawymi śladami pozostawionymi przez czyjeś buty podążył po schodach do wieży. Pomieszczenie dla kamery było puste. Przez liście zasłaniające szczelinę w murze sączyło się do wnętrza przytłumione światło, ale chłopiec spostrzegł w rogu strzęp białego materiału. Uklęknął, podniósł go i rozłożył. To był jeden ze złachmanionych podkoszulków doktor Barbary – przesiąknięty krwią kury niczym higieniczna podpaska. Neil zgniótł w dłoniach materiał, jakby podczas aktu seksualnego ściskał biodra lekarki. Nie zastygła jeszcze krew poplamiła mu palce. Usiłował odgadnąć, kto namalował groźnego kozła, gotowego do spółkowania z doktor Barbarą. „Artysta” rozmyślnie zostawił podkoszulek po to, żeby został odnaleziony przez Neila, jakby prowokował uczestników wyprawy do konfrontacji z jeszcze bardziej bezwzględnymi zdarzeniami niż te, których ofiarą padły albatrosy.
X
Lada moment miał się rozpocząć atak. Neil ostrożnie rozchylał paprocie, podpełzając do drzew rosnących ponad plażą, podczas gdy pozostali uczestnicy obławy trwali na swoich pozycjach. Pod wodzą Carline’a przeczołgali się przez gęste podszycie ze wzgórza i nie zauważeni przez opalających się hipisów stali gotowi do wymierzenia kary.
Chłopiec spojrzał na znajdujących się w odległości kilku metrów – w płytkim wąwozie obok strumienia – Saitów. Mieli przyczepione do czół maskujące liście, a w dłoniach zaostrzone pracowicie po śniadaniu bambusowe dzidy. Neil wciąż nie mógł się nadziwić ich świeżo nabytemu upodobaniu do czynnej walki. Ci oddani biologii naukowcy zamieniali się na kilka godzin w żołnierzy japońskiej piechoty z czasów drugiej wojny światowej, osłaniających wyspy Pacyfiku przed amerykańskimi marines i stale czuwających w pogotowiu przy plażach. Saitowie palili się do obrony Saint-Esprit przed napływem hipisów, budowniczych hoteli i dokumentalistów filmowych, a sądząc z ich zaciętych twarzy, mogli się okazać równie skuteczni w walce, jak ich ziomkowie w czasie wojny.
Neil, znudzony przedłużającym się czekaniem, przyciągnął liście powalonej palmy, osłaniając nimi płytkie legowisko jak siatką myśliwego. Leżąc na plecach, uniósł pałkę i wycelował w największego z albatrosów krążących nad wrakiem trawlera. Już zamierzał wypuścić swoją „strzałę”, gdy w tumanie kurzu liście gwałtownie się rozsunęły i spocona Monique przypadła obok niego do ziemi.
– Neil, co ty robisz? To nie są żarty!
Podczołgała się pod koronę palmy. Jej twarz była pobrudzona ziemią. Jak zawsze podczas ataków na hipisów zgubiła się w gęstym podszyciu i odreagowywała agresją.
– Gdzie są Saitowie? Neil! Czy dla ciebie to zabawa? Doktor Barbara kazała mi ciebie pilnować. – Spoglądała oczami krótkowidza na otaczające ich paprocie, jak udręczona stewardesa, która pogubiła pasażerów. Nawet na Saint-Esprit jej świat zdawali się zaludniać awanturniczy turyści, odmawiający zapięcia pasów, i krnąbrne jak Neil nastolatki czy aspołeczne osobniki, mogące przemienić się w groźnych bandytów. – Czy Saitowie jeszcze tu są?
– Od pół godziny stoją obok strumienia. – Neil wskazał na nich dłonią. – Wszyscy możemy nieco odpocząć.
– Nie ma na to czasu. – Monique podczołgała się wyżej, napierając na chłopca ramieniem i pośladkiem. Spoglądał na ciemne piegi na jej szyi i na bliznę na lewym uchu. Czyżby to był ślad po ugryzieniu przez przystojnego pilota podczas upojnych chwil spędzonych w jakimś hotelu w przerwie lotu? Za bardziej prawdopodobne Neil uznał, że to efekt pieszczoty jednego z zawsze napalonych niedźwiedzi Monique. Ale kobiece rzęsy Francuzki stanowiły uderzający kontrast z ostrymi, dziko rosnącymi brwiami. Silny zapach jej ciała i widoczne spod rozchełstanej koszuli piersi sprawiły, że kryjówka myśliwego zamieniła się w altankę, w której zaczęła dochodzić do głosu młodzieńcza pobudliwość seksualna. Nagle Monique trąciła Neila łokciem w głowę. – Ruszamy! David daje znak…
Od miejsca, w którym koczowali hipisi, dzieliło ich jakieś trzydzieści metrów. Gęstniejący dym z ogniska, rozpalonego, żeby przygotować posiłek, mógł napawać optymizmem, ale niewiele było do jedzenia. Przy ogniu siedziały Trudi i Inger z nieodłącznym dzieckiem. Świeciło słońce, lecz one były ospałe i posępne, ledwie zdolne do odpędzania obsiadających ich twarze much. Czwórce Niemców i Gubby’emu dawało się we znaki chroniczne niedożywienie. Nie mieli siły, żeby wylać wodę z „Parsifala”, który powoli tonął, stojąc na kotwicy. Błagali o jedzenie załogi odwiedzających wyspę jachtów, lecz ewentualnych dobroczyńców odstręczał wynędzniały wygląd hipisów i ich pokłute strzykawkami ciała. Zdawało się, że nawet ocean objawia wobec nich niechęć, leniwie tocząc w czasie przypływu swoje przybrzeżne wody po czarnym piasku.
Werner siedział samotnie na plaży, wpatrując się w pokryty psychodelicznymi malunkami jacht, z którego płatami odpadała farba. Czas spędzał na rozmyślaniu w szałasie skleconym z drewna wyrzucanego przez fale albo na doglądaniu mikroskopijnych plantacji marihuany wśród pobliskich palm. Wolfgang zaś przemierzał wybrzeże, poszukując puszek z jedzeniem, które Neil zepchnął buldożerem do oceanu.
– Neil! Ruszamy! Vite! Vite!
Saitowie w jednej chwili zjawili się na plaży. Carline pędził do szałasów Niemców wybrzeżem, rozpryskując długimi nogami wodę. W ręku trzymał swój srebrzysty pistolet. Zerwał z szałasu Wernera płócienną markizę, która stanowiła dach, i zawlókł ją do morza, po czym cisnął w twarz nie reagującego Niemca garść czarnego piasku. Monique, szarpiąc Neila za podkoszulek, wypadła z paproci i zaczęła wrzeszczeć na Niemki ochrypłym głosem, który brzmiał jak zniekształcony przez mikrofon komunikat nadawany dla pasażerów z kabiny obsługi samolotu. Neil biegł za nią, wymachując pałką. Siedzące przy ognisku Trudi i Inger nawet nie drgnęły. Na widok pokrzykującego Carline’a Gubby wywracał oczami i chichotał. Saitowie również podeszli do ogniska. Trzęśli się z oburzenia. Japończyk ciskał groźne spojrzenia na obojętne kobiety, jakby to były najgorsze studentki, a jego żona z zajadłością rozrzuciła kopniakiem żarzące się drewno. Neil pomachał uspokajająco do Trudi, poklepał dzieciaka po głowie i ruszył do odwrotu, zamachnął się przy tym szeroko pałką, która nieszczęśliwie trafiła w pokryty solą ekran telewizora na wpół zagrzebanego w piasku. Wszyscy przestraszyli się nagłej eksplozji. Gubby zaczął płakać. Trudi kołysała go w ramionach. Wolfgang przestał szukać puszek w przybrzeżnych falach i brnął z wysiłkiem do brzegu. Werner kręcił głową z powodu niezdarności Neila.