Выбрать главу

Akcja wyspiarskich komandosów dobiegła końca. Pod wodzą Carline’a, który skonfiskował hipisom ostatnie puszki z żywnością, biegli do pasa startowego. Neil cisnął pałkę do morza. Przeskakiwał przez poletka marihuany, nie chcąc jej podeptać.

– Yukio, brawo! Monique, świetna robota!

Carline już stał za buldożerem. Jego niebieskie oczy błyszczały z podniecenia. Kimo, choć był zawodowym policjantem, odmawiał udziału w obławach na hipisów, ale David znajdował w nich niemal chłopięcą przyjemność. Zagrzewał uczestników do maksymalnego wysiłku niczym harcmistrz swoich podopiecznych w czasie międzyszkolnych zawodów, choć uważał, żeby nikomu nic się nie stało. Chromowany pistolet to był jego gwizdek sędziego. Neil przypuszczał, że na Saint-Esprit Carline odkrył swoje prawdziwe powołanie. Amerykanin, mimo odziedziczonej po przodkach fortuny, włącznie z firmą farmaceutyczną ojca, i mimo prestiżu, jakiego przydawał mu udział w misjach w Afryce i Ameryce Południowej, po raz pierwszy w życiu poczuł się użyteczny jako organizator ataków na hipisów. No cóż, takie „zabawy” zawsze stanowią śmiertelnie poważną sprawę dla ludzi dziedziczących bogactwo z pokolenia na pokolenie.

– Neil, nic ci nie jest? Masz przeciętą stopę. – Carline wskazał dłonią na krew na białej nawierzchni pasa. – Czy ugryzła cię któraś z kobiet? Uważaj na tych Niemców. Będą walczyć do upadłego.

– To od telewizora. Uderzyłem w ekran niechcący.

– Na pewno oglądali jakieś świńskie programy. Niech doktor Barbara obejrzy ranę. Tak czy owak, spisałeś się na medal, synu. Już więcej nie odważą się nas okradać.

Amerykanin ruszył pasem startowym, a za nim Monique i Saitowie. Każdy niósł łup w postaci puszki. Nie mogli się doczekać gratulacji od doktor Barbary przed rozpoczęciem tak przyziemnego zajęcia jak przetrząsanie wyspy w poszukiwaniu ignamów i batatów.

Neil czekał, aż umilkną triumfalne okrzyki wojowników, oczyszczając stopę z odłamków szkła. Gdy zapanował spokój, wrócił do koczujących na plaży hipisów. Pomógł Inger i Trud i odbudować szałasy, rozpalił im nowe ognisko, a potem bawił się z dzieckiem.

Ataki na Niemców to była farsa, lecz spełniały konkretne cele – jednoczyły uczestników i tworzyły iluzję, że rezerwat jest oblegany przez wrogów. Te „plemienne” popisy wprowadzały w monotonię życia na wyspie błogosławione chwile napięcia, wszystko bowiem zdominowała praca, a zwłaszcza nie kończące się poszukiwania roślin jadalnych. Zespół doktor Barbary, dzięki zapasom gromadzonym w zamykanym na kłódki magazynie i świeżym owocom, dostarczonym kilkakrotnie przez załogi przybywających na wyspę z wizytą jachtów, potrafił utrzymać się przy życiu, co utwierdzało lekarkę w przekonaniu, że należy odciąć się od świata. Grupa była teraz bardziej scementowana, zdyscyplinowana, obsesyjnie pochłonięta sobą i całkowicie oddana ciężkiej pracy. Jednak, ku zaskoczeniu Neila, wszystko to irytowało doktor Barbarę. Sądził, że lekarka cieszyć się będzie z karności, jaka zapanowała w zespole, lecz ją szybko znudziły sporządzane przez Carline’a i profesora Saito rozkłady zajęć oraz listy zadań do wykonania. Klomby kwiatowe, założone przez panią Saito wokół kliniki i magazynu, ozdobne chodniki, ułożone przez Monique z kamyków, a także coraz głębsze rowy odpływowe, kopane przez Kima – wszystko to wyprowadzało ją z równowagi. Fetyszyzując samodyscyplinę i etos pracy, uczestnicy ekspedycji uczynili z rezerwatu instytucję i tłumili swoje anarchistyczne skłonności, które przywiodły ich na Saint-Esprit. Neila uderzała zwłaszcza surowość Monique i skłonność Kima do izolowania się w namiocie, gdzie marzył o niepodległym królestwie Hawajów, istniejącym teraz, jak sądził chłopiec, właśnie na tej mikroskopijnej powierzchni. Saitowie rzadko opuszczali laboratorium hodowli roślin, podczas gdy Carline, przeciwnie, z upodobaniem spacerował samotnie po wyspie. Jego wysoką, długonogą sylwetkę można było zobaczyć zwłaszcza w miejscach, w których pozostały ślady po rdzennych mieszkańcach wyspy, jakby polował na kolejnych przeciwników.

W ciągu sześciu tygodni od zniszczenia wieży kontrolnej rezerwat upodobnił się do obozu sekty religijnej. Namioty i zagrody zwierząt otaczało ogrodzenie z kabla telefonicznego. Kozy i kury już nie spacerowały swobodnie wśród namiotów i nie zanieczyszczały kuchni, a sznury do suszenia ubrań nie były obryzgiwane łajnem egzotycznych ptaków. Wszystkie stworzenia zostały zamknięte w specjalnych, wykonanych z metalu i szkła klatkach, podarowanych przez producenta wyposażenia farm z Idaho. Neil – karmiąc lori, maczi, boliwijskie pekari, torebniki piżmowe i jawajskie cywety, umieszczone w klatkach ze stosownymi etykietkami – odnosił czasem wrażenie, że prowadzi zoo, czyli coś całkiem przeciwnego do rezerwatu, w którym różne gatunki żyją na wolności. A przecież to właśnie założenie rezerwatu deklarował zespół doktor Barbary. Chłopiec zastanawiał się, kiedy wreszcie pozamykają w klatkach albatrosy. Oczywiście chodziło o dobro zwierząt. Nieskrępowana wolność, jak podkreślał profesor Saito, szybko prowadzi do chaosu. Zaprowadzając na Saint-Esprit rygor hodowlany, zbliżony do wojskowego, osiągali większą efektywność. Chronione ssaki zaczęły się rozmnażać, a rzadkie rośliny krzewiły się na tarasach i wspaniale kiełkowały na laboratoryjnych tacach.

Niestety, nie każdemu dobrze służył nowy reżim. Neil, po długich godzinach łowienia harpunem ryb w lagunie – co, jak zapewniała go doktor Barbara, stanowiło tymczasowy sposób zwiększania dawki protein w pożywieniu członków zespołu – dostawał strasznych dreszczy. Zatroskana lekarka zaczęła systematycznie badać jego krew i mocz, a nawet zasugerowała mu spędzenie kilku dni w pokoju dla chorych. Odmówił, licząc, że cieplejsza pod koniec roku pogoda pomoże mu powrócić do normy. Mimo przyjemności, jaką sprawiał mu dotyk dłoni lekarki na przeponie i wątrobie czy wymacywanie kości żeber oraz łopatek, zawsze czuł w klinice niepokój. Wąskie łóżko z odsuniętą moskitierą kojarzyło mu się z pułapką czyhającą na następną ofiarę. Jeszcze nikt nie został tu wyleczony, za to ojciec Monique zmarł w okolicznościach, które trapiły nie tylko Andersonów.

Ciężka próba, jaką przeszedł Didier, dostosowując się w pierwszym miesiącu pobytu do życia na wyspie, i trawiąca go od jakiegoś czasu nocami gorączka wyniszczyły jego organizm. Ale gdy Monique zaczęła gotować z łowionych przez Neila ryb pożywną bouillabaisse, stary ekolog szybko odzyskał siły. Zaczął z powrotem siedzieć i ożywił się. Wygłosił dla Neila wykład na temat zapachów trzymanych w klatkach zwierząt. Jednak wskutek jakiegoś tragicznego zbiegu okoliczności tego samego dnia, w którym po raz pierwszy wstał z łóżka, udając się wieczorem do latryny, dostał wylewu krwi do mózgu. Gdy rano Monique przyniosła mu śniadanie do pokoju dla chorych, już nie żył. Jego bezkrwista drobna twarz przypominała pomarszczonego grejpfruta, a otwarte usta ukazywały pożółkłe od tytoniu zęby. Profesor Saito zwrócił uwagę doktor Barbary na poranione wargi oraz na siniaki na podbródku i czole zmarłego, jednak nie domagał się wszczęcia dochodzenia, lecz bez najmniejszego oporu zgodził się na pochowanie od razu starego ekologa na cmentarzu przy kościółku. Carline wygłosił krótkie kazanie, a lekarka pocieszała Monique, najlepiej jak potrafiła, zapewniając, że zrobiła dla Didiera wszystko, co było w jej mocy. Neil zaś zobaczył więcej niż tylko siniaki. Doktor Barbara postanowiła spalić poplamioną pościel w koksowniku za kliniką i posłała tam Neila, żeby przypilnował ognia. Gdy przyszedł na miejsce, poplamiona krwią poszewka jeszcze się nie tliła. Zdawało mu się, że na podartym materiale widnieje zarys twarzy. Kiedy w końcu poszewka zaczęła się palić, chłopiec wpatrywał się w pożerające ją płomienie, wyobrażając sobie, że ktoś pod osłoną nocy wszedł do pokoju staruszka, odchylił moskitierę i przycisnął mu twarz poduszką, a stary ekolog, dusząc się, pogryzł sobie z bólu usta.