Neil nie zapomniał obscenicznego graffiti na murze wieży obserwacyjnej. Pogróżka, że doktor Barbara może zostać zgwałcona, została w tym malunku wyrażona w sposób jednoznaczny. Ktoś zabił kurę i nabazgrał jej krwią kozła gotowego do kopulacji z kobietą o wydatnym nosie. Kto? Kimo? Carline? A może Werner podczas któregoś z „odlotów”? Czyżby Niemiec zakradł się przed świtem do kliniki, licząc, że lekarka śpi pod moskitierą?
Chłopiec próbował ostrzec doktor Barbarę, ale tylko się do niego uśmiechnęła, spoglądając na stojące przed nią na biurku pojemniki z jego moczem i krwią, jakby to były figury szachowe.
– Neil, nikt nie chciałby wyrządzić mi krzywdy, nawet Werner. Poświęciłam wszystko dla sprawy rezerwatu.
– Wiem… Ale ta zarżnięta kura i malunek na murze wieży… – Był zbyt zakłopotany, żeby móc go opisać. – Wyglądały jak ostrzeżenie.
– Neil… – Przesunęła fiolkę z krwią, jakby zamierzała dać mata królowi. – Chyba byłeś nieco rozgorączkowany albo pogrążony w marzeniach o wojnie nuklearnej. Na Saint-Esprit panuje spokój, do tego stopnia, że czasami myślę…
Tak uważali wszyscy. Nawet Andersonowie milczeli, gdy chłopiec zagadnął ich o śmierć Didiera, choć byli nią zaniepokojeni i na pogrzebie trzymali się z dala od reszty zespołu, jakby kogoś podejrzewali o spowodowanie tej śmierci. Nieliczni ludzie, którzy odwiedzali wyspę – ciekawscy dziennikarze, zaintrygowani zamknięciem pasa startowego, przepływający tędy jachtami Amerykanie i Australijczycy, ofiarowujący dla rezerwatu zagrożone zwierzęta oraz francuscy ekolodzy z dużym ładunkiem rzadkich roślin – stwierdzali, że na atol powróciły tysiące albatrosów i że strzeże ich grupka milczących osób pod wodzą wyróżniającej się siłą woli, ale bardzo niecierpliwej zwolenniczki kobiecych rządów. Wolontariusze separowali się od świata jak fundamentalistyczna sekta i grzecznie odmawiali przyjęcia darów, prosząc tylko o powiadomienie krewnych i przyjaciół, że wszystko u nich w porządku. Na długo przed tym, nim kamery przestawały filmować wyspę, powracali do swych nieskomplikowanych zajęć, spulchniania ziemi, sadzenia i wysiewania roślin czy noszenia wody. Hodowane przez nich, zdrowo wyglądające zagrożone okazy flory i fauny sprawiały wrażenie nadesłanych z innej planety.
Dla Neila jedyny odpoczynek od spartańskiego reżimu stanowiły spotkania z hipisami. Przynosił Trudi i Inger jedzenie, jeśli tylko udało mu się zwędzić coś z kuchni. Bacznie obserwował toczące się na Saint-Esprit życie, czując, że bardziej ponura wyspa tylko czeka na wyłonienie się z mroku umysłów dwojga ludzi, na powołanie do istnienia przez bawiącą się fiolkami krwi doktor Barbarę oraz „artystę”, który namalował na murze wieży złowróżbne graffiti. Neil przypłynął na atol, marząc o zobaczeniu wybuchu bomby atomowej, ale śmierć spowodowana w inny sposób tylko czekała, żeby móc się objawić.
Po ataku na koczowisko hipisów i rozpaleniu na nowo ogniska dla Niemek Neil ruszył do Wernera na polanę przy nieszczęsnej wieży. Niemiec godzinami wędrował po znajdującym się obok wzgórzu w poszukiwaniu odpowiedniej kory i grzybów, z których produkował niewielkie ilości legalnie dostępnego halucynogenu. Chłopca, niewidocznego wśród cykasów rosnących w pobliżu wieży, zaintrygowało, że hipis klęczy nad martwym albatrosem, szarpiąc go za skrzydła, jakby chciał wyrwać pióro nadające się do udekorowania muru obscenicznym przedstawieniem doktor Barbary i kozła równie dobrze jak palec. Gdy jednak stanął za Wernerem, przygotowany na konfrontację, zorientował się, że ten kopie grób dla ptaka. Niemiec mamrotał jakąś mantrę i istotnie wyrwał ze skrzydła ptaka pióro, które przyczepił do kołnierza skórzanej kurtki. Jej klapy już zdobiły źdźbła trawy, uschnięty kwiat i noga kury, jakby Werner tworzył relikwiarz martwych roślin i zwierząt atolu.
– Neil? Gdzie twoja dzida?
– Wrzuciłem ją do oceanu. – Chłopiec uniósł przepraszająco dłonie. – Rozpaliłem na nowo ognisko dla Inger i Trudi. Przykro mi z powodu tego ataku.
– Już przywykliśmy. Tak czy inaczej wyczerpała się bateria do telewizora, ale Gubby lubił go oglądać.
– Zdobędę dla niego nowy odbiornik. Wszystko przez Davida. Ponosi go. To nie całkiem poważny facet.
– Jest śmiertelnie poważny. – Werner przyglądał się Neilowi, jakby już widział go w grobie. – Wszyscy są tu poważni z wyjątkiem ciebie. Neil, miej się na baczności. David to zero, ale ta mała wyspa daje mu poczucie wielkości.
Chłopiec pomógł hipisowi włożyć ptaka do wygrzebanej w ziemi dziury i zasypać go.
– Werner, nic nie trwa wiecznie, nawet na Saint-Esprit. Nie możesz urządzać pogrzebu każdemu suchemu liściowi – przemówił uspokajająco.
– Za dużo rozmawiasz z doktor Barbarą. Każda istota zasługuje na uroczyste pożegnanie, a każdy oddech to święto, zwłaszcza ostatni oddech, nie tylko człowieka, ale i zwierzęcia czy rośliny. – Niemiec poruszył nosem, czując zapach dymu z ogniska. – Zjesz z nami?
– Nie. Musi starczyć dla was i Gubby’ego. Jutro postaram się przynieść trochę ryżu… Werner, co byś zrobił, gdyby fale wyrzuciły na brzeg martwego rekina… albo wieloryba?
– Zasłoniłbym im oczy, tak samo jak tobie, żeby zobaczyły inne życie, daleko od doktor Barbary.
Na krótko przed zmierzchem Trudi i Inger powlokły się pasem startowym do obozu. Usiadły w kurzu przed bramą. Gubby kręcił się niespokojnie w nosidełkach na piersiach Trudi. Jego nienormalnie duża okrągła głowa chwiała się na cienkiej szyi. Przesuwał wzrokiem po drzewach, jakby nie znajdował niczego, co mogłoby go rozśmieszyć. Zdjęty litością Kimo wyniósł ze swojego namiotu plecak i dał każdej z Niemek baton owocowy. Gdy już zlizywały z palców czekoladę, przy ogrodzeniu zjawił się Carline. Uśmiechał się z zażenowaniem. Z namiotu wyłoniła się pani Saito i zaczęła je besztać po japońsku. Doktor Barbara, rozdrażniona tym wszystkim, ruszyła w końcu ku nim ze schodów kliniki. Błysnęła oczami na Monique, nadal szorującą garnki przed kuchnią, i kopnęła jedną z ozdobnych płytek, z których Andersonowie ułożyli chodnik. Stanęła za furtką, podparła się dłońmi w pasie i z ostentacyjnym politowaniem spoglądała na chude ręce oraz blade twarze Niemek.
– Inger, jeśli zamierzacie tu nocować, to powinnyście przynieść koc.
– Nie mamy co jeść, pani doktor – odparła rzeczowo Inger. – Nie potrafimy kraść ze statków, a ludzie nic nam nie dają. Dziś po południu odebrała nam pani nasze ostatnie puszki.
– Zacznijmy od tego, że ukradliście je nam. Potrzebujemy ich tak samo jak wy.
– Wyłowiliśmy je z morza. Wszystkie. Po jedną z nich popłynął Neil.
– To wyruszcie w morze. – Lekarka patrzyła na wrak „Diugonia”, już znudzona sytuacją hipisów. – Weźcie jacht i zacznijcie łowić ryby za rafą.
– Ryby? – Trudi przycisnęła głowę dziecka do pozbawionej pokarmu piersi. – Jesteśmy zbyt wyczerpani… Można to robić przez cały dzień, a złowić tylko dla jednej osoby.