Выбрать главу

– Nie jest najlepiej, ale nigdy nie przejmowałam się takimi rzeczami.

– Wygląda pani dobrze. – Neil mówił szczerze. Intrygowało go, że ta często odpychająca swym wyglądem kobieta w średnim wieku potrafi tak świetnie balansować na granicy niechlujstwa i autentycznego czaru. – Na każdym zrobi pani wrażenie.

– Neil, to na tobie robię wrażenie. Ale nie o to mi chodzi. Chcę, żeby wszyscy docenili powagę, z jaką działamy.

– Pani jest poważna – przytaknął gorliwie, lecz nie mogąc się oprzeć pokusie powiedzenia czegoś złośliwego, dodał: – Pokażę panią na filmie od najlepszej strony.

– To ja mam jakąś „najlepszą” stronę? Straszna myśl. Filmował ją, gdy podążała za Kimem, grzęznąc w gąbczastej ziemi.

Hawajczyk ciął maczetą paprocie, odsłaniając fragmenty zardzewiałych szyn kolejki wąskotorowej. Wszędzie widniały pozostałości po dawnych mieszkańcach atolu. Drewniane chaty, pozbawione dachów, spoczywały na przeżartych przez robactwo palach. Podziurawione podłogi zarastała róża chińska i powój. Nad laguną górował obity blachą kościółek, wzniesiony na cyplu z woli katolickich misjonarzy. Otaczał go zarośnięty chwastami cmentarz. Poletka uprawne od dawna na powrót zagarniał las. Drzewa chlebowe i eukaliptusy rosły wśród kolokazji, ignamów i batatów. Obok pokrytych patyną czasu pozostałości po tubylcach widniały ślady bytności francuskich inżynierów – głównie elementy militarnego wyposażenia bazy. Chcąc odpocząć, Kimo usiadł przy torach na pustym kanistrze, przecinając liany oplatające zbiornik i przytwierdzające go do ziemi. Tuż obok stał drewniany transporter z butelkami zmętniałego wina. Otaczały go opony od ciężarówek i zwoje kabla telefonicznego. Wśród gąszczu paproci znajdowała się druga wieża obserwacyjna dla kamer. Jej szczeliny okienne nie były zwrócone ku jakiemuś konkretnemu miejscu.

Przeszli przez rów odpływowy, a następnie przez palisadę z palm. Za nią znajdował się pas startowy – świeżo pokryty koralowym kruszywem. Tajemnicza sylweta tego lądowiska przypominała kształtem ogromny biały ołtarz wśród drzew. Pięćdziesiąt metrów od trojga wędrowców znajdowała się ukryta wśród roślinności wieża kontrolna o wycelowanych w niebo antenach. Od strony południowej pas kończył się przy paśmie diun. Stał tam buldożer. Jego część spychająca była zanurzona w piasku.

Kimo, wymachując maczetą, podszedł do maszyny i poklepał gąsienice. Na siedzeniu kierowcy spostrzegł pustą puszkę po piwie. Znieruchomiał z uniesioną głową, nie poddając się podmuchom silnego wiatru. Ostrze maczety błyszczało w słońcu. Najwidoczniej pogrążył się w zadumie nad królestwem Hawajów. Po chwili odwrócił się do swoich towarzyszy i machnął na nich zniechęcająco jak przewodnik wycieczki przestrzegający przed nieciekawym miejscem.

– O co chodzi, Kimo? Czy coś zauważyłeś? – odezwała się lekarka.

– Albatrosy, pani doktor… po prostu albatrosy.

– Albatrosy? – Chwyciła Neila za rękę i ruszyła biegiem na pas startowy. – A widzisz, wciąż tu są! Przygotuj kamerę.

Wdrapywali się na diunę, grzęznąc po kolana w mokrym czarnym piasku. Doktor Barbara osłaniała oczy od wiatru i spoglądała w niebo, a Hawajczyk zmierzał w stronę cypla, na którym stał kościółek.

– Kimo! Gdzie one są? Nie widzę ani jednego.

– Tu jest ich dużo, pani doktor. – Wskazał ręką ścieżkę wydeptaną wśród pagórków piasku i kęp trawy. – Tyle, ile pani zechce.

– Kimo…

– Są tu.

– Pani doktor… – Neil odsunął kamerę od oczu. Nie miał pewności, czy powinien filmować lekarkę, kiedy była zbita z tropu. – Wszystkie są na ziemi. Już nie latają…

Kolonia albatrosów wysiadywała pisklęta wśród pagórków piasku, korzystając z dobrodziejstwa wiejącego od strony diun wiatru. Gniazda lęgowe tych ptaków to były zagłębienia w piasku, skąpo wymoszczone pierzem i trawą. Wszystkie zostały zniszczone kopniakami. Na mokrym gruncie wciąż widniały ślady wojskowych butów. Odłamki roztrzaskanych muszli i przyczepione do ich żłobkowanej powierzchni drobiny puchu drżały na wietrze. W zdeptanej trawie leżały martwe pisklęta – poplamione żółtą oleistą wydzieliną z żołądka, którą dorosłe ptaki zwróciły w przypływie paniki. Kilkadziesiąt tych ostatnich spoczywało z rozpostartymi skrzydłami na granicy lądu i oceanu. Zostały zatłuczone w chwili, w której usiłowały się ratować ucieczką. Ich nastroszone pióra jaśniały na czarnym piasku niczym białe lodowe kwiaty, porzucone jak odpadki.

– Trzydzieści osiem… Trzydzieści dziewięć…

Kimo chodził wśród nich, maskując prawdziwe uczucia wymuszonym uśmiechem. Trzymał maczetę w zwieszonej ręce, jakby zmęczyło go cięcie ostrzem powietrza.

Słuchając matowego głosu Hawajczyka, Neil zorientował się, że liczy on martwe ptaki. Doszedł do przekonania, że jeśli pozna liczbę ofiar, okrucieństwo, z jakim je potraktowano, wyda mu się jakby mniejsze.

– Kimo… Dlaczego oni zabijają ptaki?

– Poszerzają pas startowy – odparł trzeźwo Hawajczyk. – W zeszłym roku lotnictwo amerykańskie zastrzeliło nad Midway trzydzieści tysięcy albatrosów czarnonogich, bo wpadały do dysz silników odrzutowych.

– A gdzie się podziewają ci francuscy żołnierze? – Neil rzucił okiem na pusty pas startowy, biały jak pióra albatrosów. – Gdzieś tu muszą być.

– Może odpoczywają, znudzeni. Zabijanie to monotonna praca…

Neil widząc, że nie jest w stanie pocieszyć Kima, odwrócił się do lekarki.

Stała wśród martwych ptaków. Jej rozwiane włosy wyglądały jak wydobywające się z wulkanu groźne opary. Gdy wiatr poruszył piórami albatrosów, zdawało się, że to plaża drży pod jej spojrzeniem. Jednak usta doktor Barbary były ułożone w dziwny grymas, niemal przypominający triumfalny uśmieszek.

– Neil, chcę, żeby świat to zobaczył. Musisz sfilmować wszystkie ptaki, nie wolno ci zapomnieć o żadnym pisklęciu.

– Pani doktor, to zbyt duże stado. – Niechętnie uniósł kamerę i sięgnął do pokrętła szerokokątnego obiektywu. – Przypominają chryzantemy…

– Ma być pokazane całe stado! Zasługuje na ludzką pamięć. I nie zapomnij o Kimie.

Ale Hawajczyk już stracił zainteresowanie ptakami. Zmierzał do wieży obserwacyjnej dla kamer; zwrócona ponad laguną ku strefie wybuchów, znajdowała się w odległości czterech mil. Szarzejący cement i ułożone w hieroglify szczeliny okienne przypomniały Neilowi ponure bunkry pozostałe po niemieckim zachodnim wale obronnym w Normandii. Oglądał je wraz z ojcem na przyczółku „Utah”.

Przy północnym krańcu pasa startowego obozowali francuscy inżynierowie. Do laguny schodził tam drewniany pomost. Przy pływającej przystani cumował frachtowiec. Pod drzewami, obok szopy, w której mieścił się magazyn, stały skrzynki z urządzeniami wojskowej służby łączności. Z magazynu wyładowano już światła lądowania i zainstalowano aluminiową wieżę ciśnień, ale nigdzie nie było śladu broni atomowej czy chemicznej. Neil z pewnym rozczarowaniem uznał, że Saint-Esprit to niewiele więcej niż przystanek do zatankowania paliwa przez samoloty krążące pomiędzy Mururoa i Tahiti.

Po sfilmowaniu doktor Barbary wśród zabitych ptaków wytarł tenisówki zabrudzone wnętrznościami piskląt i ruszył za nią pasem startowym.

Kroczyła po sproszkowanym koralu, wzniecając biały pył. Przyciskała do piersi martwego albatrosa. Na jej podbródku i czole widniały plamy krwi. To była przestroga dla świata – powinien wstrzymać oddech. Neila poruszał los tych wielkich ptaków, ale już zdawał sobie sprawę, że rejestruje ograną scenę w teatrze protestu.