Выбрать главу

Neil leżał przy ognisku na plaży, bawiąc się trzymanym przez Gubby’ego rybim ogonem i taksując wzrokiem śpiące obok Niemki. Ślady po nakłuciach żył na ich rękach i udach niemal już zniknęły. Apatyczne hipiski o woskowatej matowej skórze, które kiedyś wysiadły na brzeg atolu z przeciekającego jachtu, powłócząc nogami, zmieniły się dzięki rybnej diecie i witaminom podawanym im w zastrzykach przez doktor Barbarę. Bez chwili wahania porzuciły Wernera i Wolfganga, którzy pozostali w zniszczonych szałasach, usiłując przysposobić „Parsifala” do wypłynięcia w morze. Trudi, często rozłączana z dzieckiem, wciąż nie mogła się oswoić z życiem w rezerwacie. Drobna, o ostrych rysach, była bystrzejsza od Inger, ale również ona nie domyślała się, jakie role wyznaczyła im doktor Barbara.

– Gubby, zobacz… – Neil zataczał nad jego głową kręgi rybim ogonem, równocześnie łaskocząc go w nos. Mały śledził ruch ręki Neila z wielkim zaciekawieniem. Pod bunkrem czoła jego oczy wyglądały jak szpary dla kamer w murze wieży obserwacyjnej. – Gubby, to latająca ryba…

– Lubisz dzieci, Neil – odezwała się Trudi. Niemki obudziły się i uniosły na łokciach, wystawiając do słońca nagie piersi. – Czy w Anglii wychowywałeś się z młodszym bratem?

– Nie. Ale Gubby lubi się bawić i jest bardzo inteligentny.

– Oczywiście. Będzie się bawił przez całe życie. – Ścisnęła małemu nos i wybuchnęła śmiechem, gdy z gardła Gubby’ego wyrwał się wrzask przypominający dźwięk trąbki. – On cię kocha, Neil. Z pewnością jesteś już ojcem.

– Ja… – Chłopiec ważył słowa świadom, że za drzewami ponad plażą stoi doktor Barbara, współczesna Margaret Mead, obserwująca rytuał zalotów w wyspiarskim plemieniu. – Mógłbym być… Dopóki nim nie zostanę, nie będę wiedział, co to znaczy.

– To postaraj się. – Inger szacowała go wzrokiem doświadczonej kobiety. Zwróciła uwagę na długie sprężyste nogi pływaka i barczyste ramiona, oceniając w pamięci wielkość przysypanej teraz piaskiem moszny. Przejechała palcem wskazującym po twardym ścięgnie ponad rzepką, gdzie mięśnie przypominały napięte cugle w rękach woźnicy pędzącego na rydwanie. – Rozmawiałeś z doktor Barbarą?

– Co masz na myśli?

– Oczywiście ważne sprawy. – Inger pociągnęła łyk wina z dzbana. – Doktor Barbara rozmawia tylko o takich. O życiu i śmierci, i o swoich bezcennych zwierzętach.

– O albatrosach – dorzuciła Trudi.

– Jasne. Nigdy o nich nie zapomni. – Inger odgarnęła piasek z brodawki sutkowej Neila. – Kiedyś wszystkie poderwą się do lotu i nie będzie już widać nieba.

– I nie będzie też ani życia, ani śmierci. Doktor Barbara jest na takie rzeczy za poważna – zażartowała Trudi. Leżała odwrócona plecami do Neila. Jej łokieć spoczywał na jego biodrze. – Ale teraz musimy robić to, co ona nam każe… łowić ryby, marzyć, a popołudniami mieć pokojowe usposobienie.

Fale z sykiem lizały piasek. Gubby mruczał coś do siebie, a Inger szukała we włosach Neila pcheł. Leżąc pomiędzy dwiema kobietami i słuchając ich gardłowych głosów, nastolatek czul oszołomienie winem i błogie rozleniwienie.

– Inger?

– Słucham, Neil?

– Doktor Barbara ma nowy pomysł. Na użytek twój i Trudi.

– Oczywiście. Zawsze realizujemy jej pomysły.

– Powiedziała mi o nim… – Zastanawiał się, jak to delikatnie wyrazić. – Pragnie następnego dziecka.

– Miło to słyszeć, ale ma już ciebie. Ty jesteś jej dzieckiem.

– Chce, żebyś ty urodziła dziecko. Ty i Trudi.

– Ale jakim sposobem? – Trudi odwróciła się do Neila. Sprawiała wrażenie autentycznie zaintrygowanej. – Nie możemy zajść w ciążę same ze sobą, nawet dla doktor Barbary.

– Nie, ale…

– Pokaż nam, czym to się robi. – Inger pochyliła się, dotykając piersiami podbródka Neila. – No, pokażesz? Musisz mieć do tego odpowiednie narzędzie. Czy jest tu? A może niżej? Trudi, chyba się gdzieś zapodziało!

– Biedny Neil! Zaprowadź go do kliniki i opowiedz o wszystkim doktor Barbarze…

Usiadły na nim okrakiem i sypały piasek na jego genitalia, zanosząc się śmiechem.

Neil, zorientowawszy się, że żartują sobie z niego i grają na nosie doktor Barbarze, usiadł, ale Inger zaklęła i powaliła go z powrotem na ziemię.

Wśród drzew rozległ się gniewny głos Carline’a i groźny trzask bambusowych kijów, bijących o pnie. Werner i Wolfgang przeszli przez pas startowy i hardo oparli się o buldożer. Gdy Carline dźgnął Wernera kijem w wytatuowany tors, dla zmylenia jego czujności unosząc lewą rękę, w której trzymał słomkowy kapelusz, Niemiec popędził na plażę. Kimo wrzasnął i puścił się za nim biegiem. Z impetem wepchnął Wernera do wody. Wolfgang poddał się i wracał pasem startowym do szałasów, kopiąc koralową nawierzchnię i wzniecając tumany zabójczego dla płuc kurzu.

– Neil, my idziemy. – Trudi, wytrącona z równowagi tym aktem przemocy wobec dawnych kumpli, wzięła Gubby’ego na ręce.

– Zobaczymy się później. – Inger otrzepała ręce z piasku. – To niemiły dzień…

Ubrały się szybko, osłaniając nagie ciała przed wzrokiem Carline’a i Kima, i pospiesznie ruszyły do zapewniającego im bezpieczeństwo namiotu w obozie.

Dno laguny, mieniąc się w słońcu odcieniami najróżniejszych barw, wyglądało dla wpatrzonego w lustro wody Neila jak ponadczasowy, na wieki zakonserwowany ogród. Ogromne gąbki, unieruchomione wśród ukwiałów i strzykw, sprawiały wrażenie ozdobnych krzewów, a różne odmiany brunatnie, bujnie rozrastających się na głębokości piętnastu metrów pod falującą powierzchnią, przypominały zagajniki. Chłopiec, widząc na tym tle odbicie swojej twarzy i rąk, miał poczucie, że to sceneria z marzeń sennych.

Zsunął się z łódki Andersonów do chłodnej wody, zarzucając kotwicę i zdejmując z siedzenia na rufie betonową płytę. Wciągnął powietrze do płuc, przycisnął płytę do torsu i zaczął pospiesznie schodzić na dno. Spod jego coraz głębiej znajdujących się nóg pierzchały ławice anoplopom i terpug amerykańskich, a duże żółwie morskie podpływały do niego, po czym oddalały się jak ciężkie galeony.

Neil zapełnił pożyczoną od Andersonów łódkę ciężkimi płytami, pozbieranymi na plaży, choć Kimo wiele razy przestrzegał go, że opadanie na dno z balastem, śladem poławiaczy pereł, może nadwerężyć jego płuca. Ale chłopiec czuł się zbyt wyczerpany, by wkładać maskę i zabierać butle tlenowe. Poza tym te szybkie zejścia na dno, jakkolwiek krótkie, stwarzały sposobność lepszego poznania głębin laguny. Odpływał dwie mile od brzegu do miejsca, w którym linie widokowe z wież obserwacyjnych usytuowanych na obwodzie atolu zdawały się krzyżować. Z jakiegoś powodu był przekonany, że kesony do przechowywania głowic atomowych lub urządzenie do zakotwiczania min atomowych znajdują się w tym miejscu. Mógł odkryć, jeśli nie samą broń, to serce Saint-Esprit – miejsce, wokół którego koncentrowały się wszelkie jego marzenia o poznaniu Mururoa, Bikini i Eniwetok.

Dotykając stopami gładkiego piasku, upadł siłą bezwładu na kolana. Wciąż przyciskając do torsu betonową płytę, spoglądał na wydobywające się spod gogli bańki powietrza, zmierzające pod wpływem ciśnienia ku powierzchni. Wężynki o pocętkowanej skórze krążyły wśród ścian majaczących w nieprzejrzystej wodzie tajemniczych pałaców, powstałych z obumarłych koralowców. Porachunki z hipisami wytrąciły Neila z równowagi, uświadamiając mu mnogość drążących społeczność rezerwatu konfliktów, lecz teraz, w cichej głębinie, na krawędzi wulkanicznego krateru, w bezmiarze zimnej wody, odzyskał spokój. W odległości kilku metrów, wśród niewielkiego skupiska gąbek, tkwił oblepiony pąklami kadłub francuskiej łodzi patrolowej. Jej wyrzutnie torpedowe wyglądały jak kleszcze gigantycznego homara. Wrak – z trapami i nadburciem inkrustowanymi szkieletami koralowców – wyglądał, jakby żył życiem rafy. ›Za nim spoczywał kadłub samolotu o połamanych skrzydłach. Jego wieża strzelnicza wznosiła się nad dnem laguny niczym porzucony punkt obserwacyjny.