Andersonowie, źli na siebie, że nie czuwali nad bezpieczeństwem Gubby’ego, spoglądali na Neila zasypującego grób czarnym piaskiem.
– Już dość o tym. – Major machnął ręką, zrezygnowany. – Nie będziemy o to zabiegali. Chłopak nie popłynie z nami.
Gdy wracali we trójkę z cmentarza, zostawiając Trudi i Inger pod opieką Wolfganga i Wernera, pani Anderson trzymała Neila za rękę. Po znalezieniu martwego dziecka wszyscy zapomnieli o zrujnowaniu szałasów hipisów i spaleniu „Parsifala”. Nawet Carline złożył Niemkom kondolencje, sprytnie przedstawiając teraz zniszczenie jachtu i śmierć Gubby’ego jako godne ubolewania skutki zbyt napiętych stosunków pomiędzy mieszkańcami wyspy. Ale pani Anderson dobrze wiedziała, że lekarka bezwzględnie realizuje swój plan.
– Neil, potrafisz się ustrzec? Uważaj na doktor Barbarę. Może powinieneś popłynąć z nami.
– Nic mi się nie stanie, pani Anderson. Doktor Barbara nie zrobi mi nic złego.
– Nie bądź taki pewny. Biedny Gubby. Wiem, jak za nim przepadałeś. To nie pierwsza jej ofiara i całkiem możliwe, że nie ostatnia.
– Pani Anderson… Nikt nie przyłapał doktor Barbary na duszeniu Gubby’ego. – Starając się osłabić podejrzenia grożące lekarce stryczkiem, patrzył na nią, jak szła ze spuszczoną głową do kliniki, zapewne nie myśląc teraz o Saint-Esprit, rezerwacie i krążących nad jej głową albatrosach. – Wszyscy robią z niej kozła ofiarnego, bo są zmęczeni i muszą kogoś oskarżyć. A wiedzieliśmy od początku, że w rezerwacie trzeba ciężko pracować.
– Ale nie wiedzieliśmy, że będzie się tu mordować ludzi. – Pani Anderson słuchała niesionych przez wiatr szlochów Trudi. – Najpierw został zabity ojciec Monique, a teraz Gubby. Jak myślisz, Neil, kto może być następny?
– Ojciec Monique nie został zabity. Miał wylew.
– Tego ostatniego jestem pewny. – Major sprawiał wrażenie zdumionego tym, że chłopiec broni lekarki, jakby widział w nim wspólnika zbrodni. – Duszenie się działa na mózg katastrofalnie. Doktor Barbara utrzymuje, że od wieczora nie widziała Didiera. Za to my widzieliśmy ją w pokoju dla chorych tuż po północy, gdy zakładała na łóżko Francuza moskitierę.
– A później o drugiej – dodała pani Anderson. – Jak sądzisz, Neil, co tam robiła? Chcielibyśmy to wiedzieć.
– Starała się mu pomóc zasnąć – oświadczył obojętnie.
– Właśnie to nas niepokoi. Problem w tym, o jaki sen jej chodziło?
Neil usiłował odeprzeć argumenty Andersonów, ale byli zdecydowani zawiadomić władze francuskie o swoich podejrzeniach. Spychał ich łódkę na fale, pogodzony z myślą, iż odpłyną z wyspy, gdy Carline w pośpiechu wszedł za nimi do oceanu, nie zważając, że woda sięga mu do ud, i chwycił za rumpel. Koszula Amerykanina wciąż cuchnęła ropą, która wyciekła z jego bomby zapalającej, ale po raz pierwszy gotów był działać na własną rękę. Neil doszedł do wniosku, że śmierć Gubby’ego wyjaśniła Carline wszelkie wątpliwości, podczas gdy pozostałych zbiła z tropu.
– Majorze, wyjeżdżacie państwo?
– Nie tak szybko, jak należałoby, i ośmielę się powiedzieć, że tu wrócimy. Oczekujemy, że złożysz zeznanie.
– Będę absolutnie uczciwy.
Andersonowie spoglądali na szczerze uśmiechającego się Amerykanina z kamiennymi twarzami.
– Majorze, proszę wziąć pod uwagę, że jeśli powiadomicie Francuzów, wszystko stracimy. Idea rezerwatu umrze tak samo jak Gubby. Wszystko, co tu zrobiliście, każda godzina waszej ciężkiej pracy pójdzie na marne.
Anderson wskazał dłonią na doktor Barbarę, która stała na schodach kliniki, podparta w pasie, jakby prowokowała do przestąpienia progu jej „salonu”.
– Ta kobieta zabiła dziecko. Nawet ty nie możesz tego lekceważyć. A teraz spieszymy się na pokład.
Carline przytrzymywał łódkę swymi długimi rękami.
– Majorze, nikt jej na tym nie przyłapał. Możemy tę sprawę wyjaśnić sami, na miejscu, i dalej tworzyć rezerwat. Pomyślcie o całej swojej pracy, jaką w to dzieło włożyliście.
– Potrafimy z tym żyć. Pracowaliśmy z własnej nieprzymuszonej woli.
– To pomyślcie o albatrosach. – Amerykanin chwycił za wiosło, którym Anderson chciał go uderzyć w tors. – I o Neilu.
– Chłopcu nic się nie stanie. Ona nie zrobi mu krzywdy.
– Może w typowy sposób nie, ale kto wie, co sobie zaplanowała? Pani Anderson, słyszała pani różne pogłoski na ten temat…
Ta brutalna perswazja sprawiła, że oporni Andersonowie zdecydowali się pozostać na wyspie jeszcze przez kilka tygodni. Chcieli mieć czas na wydobycie z doktor Barbary prawdy i nakłonienie Neila do wyjazdu z nimi do Papeete.
Ich postanowienie i determinacja Carline’a, żeby zachować rezerwat, przyniosły zdumiewającą zmianę zachowania reszty zespołu. Mimo ogólnego oburzenia już do końca dnia nikt nie załatwiał porachunków z doktor Barbarą. Ku zaskoczeniu Neila to kobiety pierwsze pogodziły się ze śmiercią dziecka. Pani Saito zaprowadziła swego bujającego w obłokach męża do laboratorium, a major Anderson za namową żony udał się na tarasy, gdzie powietrze było chłodniejsze niż gdziekolwiek indziej na wyspie. Wszyscy, nawet Werner i Wolfgang, zdawali sobie sprawę, że przetrwanie społeczności Saint-Esprit zależy od umiejętności zachowania spokoju. Jeden po drugim wracali do swoich zajęć. Pracowali wolno, co jakiś czas nieruchomiejąc z motykami czy maczetami w dłoniach i spoglądając na milczące wieże obserwacyjne, jakby czuli, że ukryte kamery filmują ich zachowanie świadczące o współudziale w zbrodni.
Doktor Barbara wycofała się do kliniki i spędziła tam cały dzień za zamkniętymi na klucz drzwiami. Rano, gdy Andersonowie przyszli do lekarki z żądaniem wyjaśnień, stwierdzili, że zniknęła.
Czy albatrosy były świadome odroczenia wyroku na ich życie? Neil ruszył w dół leśną ścieżką, pozostawiając wielkie ptaki, tkwiące ciasno obok siebie na swych skalnych grzędach, jakby przezornie starały się zorientować, czy nie zawieje niepomyślny dla nich wiatr. Jeden poszybował ponad plażą do miejsca nad strumieniem, gdzie doktor Barbara przechadzała się z kapitanem „Croix de Sud”. Odlatywał i wracał, jakby był zaniepokojony czymś, co działo się pod baldachimem lasu. Neil zobaczył z góry widniejące na czarnym piasku mokre ślady stóp. Prowadziły do wąskiej ścieżki, wydeptanej w trawie wśród wybujałych paproci i cykasów. Posuwając się tym tropem, wiodącym przez mokre od rosy podszycie stromego zbocza, można było dojść do pustej stacji meteorologicznej, znajdującej się jakieś trzydzieści metrów poniżej skalnego masywu. Neil szedł już tędy zaraz po przyjeździe na Saint-Esprit. Porzucona stacja, kiedyś posiadająca łączność radiową ze światem i wyposażona w urządzenia do prognozowania pogody, to była ociekająca wilgocią betonowa cela, wzniesiona u wejścia do małej jaskini. Kształtem przypominała połówkę niewielkiego dzwonu, przylegającą do surowej ściany skalnej. Chcąc dotrzeć do stacji, chłopiec zboczył z dotychczasowej trasy. Zmierzał do ścieżki, ślizgając się na osypisku rozdrobnionego pumeksu. Gdy do niej dotarł i spojrzał na ślady stóp, stwierdził, że wciąż są mokre, jakby zostawił je ktoś, kto wchodząc przed chwilą do lasu, zanurzył się w strumieniu kompletnie ubrany. Pod stromizną piętrzył się wulkaniczny rumosz. Ocean przetaczał po nim swoje wody, omywając skały bez chwili wytchnienia. Neil przykucnął za tamaryndowcami, które krzewiły się przy ścieżce, i nasłuchiwał oszalałego ptasiego głosu. Na skalistym zboczu zauważył porozrzucane kości i pierze – o czystym miedzianym odcieniu – które po raz ostatni widział w ptaszarni, usytuowanej obok zwierzęcych zagród. Do jego uszu dotarł też dźwięk wody nalewanej przez kogoś do blaszanej puszki w stacji meteorologicznej.