W słońcu stanęła jasnowłosa kobieta w mokrym podkoszulku i szortach. W dłoni trzymała zakrwawione ochłapy. Uniosła głowę, eksponując swój wydatny nos, i spoglądała na podekscytowanego albatrosa, drażniąc go z wyraźną przyjemnością. W końcu krzyknęła ochrypłym głosem i wyrzuciła do góry ochłapy, śmiejąc się na widok ptaka rzucającego się na skały.
Neil ruszył do stacji. Dopiero gdy doktor Barbara odwróciła się do niego, z maczetą w ręku, zdał sobie sprawę, że mogła go zaatakować.
– Neil? – Podeszła bliżej, przezornie przeczesując wzrokiem ścieżkę. Upewniwszy się, że jest sam, odsłoniła zęby w uśmiechu. Miała ziemistą cerę, ale gdy dotknęła ramion chłopca, na moment się zarumieniła. – Wiedziałam, że przyjdziesz. Jak mnie znalazłeś?
– Szedłem za albatrosem.
– Powinnam się domyślić… Zbyt długo byliśmy razem.
Dotknął rozczochranych włosów i podrapanego czoła lekarki, zaniepokojony rozszerzonymi źrenicami jej oczu i świadom, że ledwie go poznaje. Umyła się w strumieniu, lecz na jej dłoniach pozostał fetor krwi i tłuszczu.
– Szukałem pani po całej wyspie. Codziennie przez trzy tygodnie.
– Wiem. Widziałam, jak przepływałeś pomiędzy piaszczystymi ławicami. – Doktor Barbara nadal spoglądała na Neila w sposób, który budził w nim niepokój, jakby spędziła zbyt dużo czasu wśród albatrosów i spodziewała się zobaczyć zamiast rąk rozpostarte skrzydła. – Czy zwierzyłeś się komuś, że domyślasz się, gdzie jestem?
– Nie… Nigdy nikomu o niczym nie powiem.
– w porządku. Tak będzie dla nich najlepiej. Wejdź… Wyglądasz tak, jakbyś musiał usiąść.
Zaprosiła go gestem dłoni do jaskini znajdującej się za betonową celą stacji meteorologicznej. Leżał tam, na podściółce z liści palmowych, śpiwór, a obok stał prymus, torba wypełniona puszkami z żywnością, turystyczny taboret z płóciennym siedzeniem i wiadro na wodę. Te proste sprzęty tworzyły scenerię pasującą do obrazu kryjówki jakiejś źle prosperującej czarownicy.
– Siadaj, Neil. Widzę, że jesteś zmęczony.
Na taborecie spoczywała czarna lekarska walizka, a obok niej strzykawka w pojemniku. Doktor Barbara wzięła ją i trzymając w ręku, położyła się na śpiworze. Wyraźnie oswajała się z widokiem długonogiego nastolatka, wypełniającego jaskinię niczym niezdarne zwierzę. Była na przemian wyczerpana i ożywiona, jakby nie do końca chciała się otrząsnąć z gorączki trawiącej ją tuż przed ucieczką i pozwoliła przetrwać w organizmie pewnej ilości bakterii, by w stosownym czasie móc zrobić z nich użytek.
– Co słychać w rezerwacie? Czy Kimo nadal zajmuje się zwierzętami, zamiast ciebie? Mam nadzieję, że karmi je codziennie. I jak się miewa Monique?
– Wszyscy mają się dobrze. – Zdjął z kolana jej bezwolną rękę. – Doktor Barbaro, czy pani do nas wróci? Bez pani rezerwat nie jest taki jak przedtem. Oni naprawdę pani potrzebują.
– Czyżby? Nie jestem tego pewna. – Spoglądała przez otwór wejściowy do jaskini na ocean, jakby spodziewała się zobaczyć na horyzoncie bomstengi płynącego na wyspę statku. – Pragnęłam, żeby patrzyli w przyszłość; zrozumieli, jaki rezerwat moglibyśmy stworzyć, ale narzuciłam im zbyt szybkie tempo.
– Postępowała pani właściwie. Oni tylko potrzebują więcej czasu, żeby wszystko zrozumieć.
– Więcej czasu? – Szukała na śpiworze strzykawki, przypominając sobie, gdzie ją położyła. – Zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu, jeśli o to chodzi. Wkrótce zjawią się na wyspie Francuzi. Będą chcieli mnie stąd zabrać.
– Nie zjawią się, pani doktor. Wszyscy na świecie są przekonani, że nadal pracuje pani w klinice. Może pani przebywać na Saint-Esprit, jak długo pani zechce.
Lekarka otrząsnęła się z otępienia i spojrzała na Neila z większym zainteresowaniem.
– Czyżby Andersonowie nie udali się do Papeete? Ich jacht ciągle tu jest, ale myślałam, że wyjechali. Byli tacy zdenerwowani z powodu tego zasmucającego wydarzenia z dzieckiem…
– Nie wyjechali. David ich przekonał, że gdyby Francuzi zabrali panią z wyspy, oznaczałoby to wyrok śmierci dla albatrosów. I nikt nie mówi o Gubbym, nawet Trudi i Inger.
Doktor Barbara zabiła moskita, który ukłuł ją w rękę, oparła głowę na poduszce i ospałym gestem wyciągnęła dłoń, chcąc dotknąć Neila. Zyskała potwierdzenie trafności swojej decyzji opuszczenia rezerwatu i zamieszkania w tej ponurej jaskini.
– Przykro mi z powodu śmierci Gubby’ego. Wiem, jak go lubiłeś. Ale on naprawdę był strasznie upośledzony.
– Zdawałem sobie z tego sprawę, pani doktor. – Zdenerwowany z powodu jej spokoju osiągniętego dzięki narkotykowi, usiłował nie zwracać uwagi na krążącego nad stacją albatrosa, który skrzeczał na widok porozrzucanych dookoła kości. – Ale Trudi miała nadzieję, że on się podciągnie. Nauczyłbym go czytać. No i kiedyś stałby się dorosły.
– Otóż to. Właśnie o tym nikt nie chciał pomyśleć. Jaką przyszłość miał przed sobą ten mały człowieczek? Był opóźniony w rozwoju, bez szans na przetrwanie. Lekarze często muszą okazywać stanowczość. Każdy z nich przyznałby, że za sprawą Gubby’ego rezerwat zamienił się w ochronkę. Neil, zawsze mi ufałeś.
– I nadal ufam, doktor Barbaro. Wiem, że Gubby nie potrafiłby czytać, a w każdym razie nie robiłby tego dobrze. Wszyscy pani ufamy, nawet stary major Anderson.
– Stary major? – Masowała ślad na skórze po nakłuciu na lewej ręce. – Czasami być zbyt starym to błąd. Ja też tobie ufam, Neil, ale nie mam pewności, czy pozostali są wystarczająco silni. David i Kimo ciężko pracują, podobnie jak profesor Saito, lecz zaczęli zapadać na zdrowiu i wkrótce będą przez cały czas tak samo chorzy jak mały Gubby.
– My jesteśmy wystarczająco silni, pani i ja. Wspólnie pokierujemy rezerwatem. Inni mogą wyjechać, jeśli chcą.
– Neil… – Ujęta jego naiwnością, uszczypnęła go w policzek. – To smutne, ale jestem dla ciebie za stara. Potrzebna ci jest młodsza kobieta, młodsza nawet od Trudi i Inger.
– Możemy zaprosić na Saint-Esprit więcej ludzi. – Poczuł ulgę zorientowawszy się, że lekarka nie przestała myśleć o przyszłości. – Jeśli tylko ogłosi pani, że potrzebuje nowych wolontariuszy, przypłynie tu wielu mężczyzn.
– Jeden w zupełności wystarczy, taki o gorącej krwi. – Patrzyła na niego spokojnie. – W rzeczywistości potrzebujemy tu bardziej kobiet niż mężczyzn. Kobiety pracują ciężej i mniej wymagają, żeby przeżyć.
– Absolutna racja. Monique i pani Saito harują od świtu do nocy, niemal przy tym nie jedząc.
– Powinnam była przywieźć tu ze sobą więcej kobiet, ale miałam do czynienia z mężczyznami. Musiałam postępować z nimi najlepiej, jak potrafiłam… – Odwróciła się od Neila i zasnęła, nakrywając dłonią strzykawkę.