Выбрать главу

– Kimo pracuje. David też. – Neil wrzucił do popiołu kość z udka bażanta. Był zaniepokojony nienawiścią lekarki do samej siebie, co zdradzał ton jej głosu. – I profesor Saito. Skatalogował tysiące rzadkich roślin.

– Neil, to są chłopcy. I bawią się w swoje chłopięce zabawy: polują, łowią ryby, kolekcjonują znaczki, podczas gdy Inger i Trudi dźwigają wodę, a Monique piecze chleb. Na litość boską, jeśli jeszcze raz zobaczę, jak piecze bagietkę, nie… wytrzymam!

– Ona lubi piec, tak jak pani Saito lubi prać, a Inger i Trudi lubiły zajmować się Gubbym.

– Oczywiście. Jakie były pierwsze udomowione zwierzęta? Kobiety! Same się udomowiłyśmy. Ale ja wiem, że jesteśmy bardziej nieokiełznane, niż można sądzić. Jesteśmy odważne, owładnięte namiętnościami i zdolne do porywów, albo przynajmniej byłyśmy. Potrafimy być okrutne i używać przemocy, nawet bardziej niż mężczyźni. Neil, potrafimy zabijać. Strzeż się nas, bardzo się strzeż…

– A co z mężczyznami?

– Z mężczyznami? – Zawahała się, jakby zaczęła rozmyślać o tym drobnym przeoczeniu. – Jest ich za dużo. W dzisiejszych czasach po prostu nie potrzebujemy ich tylu. Najpoważniejszym obecnie problemem świata nie jest niedobór wielorybów czy pand, lecz nadmiar mężczyzn.

– I co się z nimi stanie?

– Kto to wie lub się tym przejmuje? Ale ich czas przeminął. Należą do tego samego okresu co diugonie i manaty. I przeminęły czasy nauki, czasy rozumu. Ich miejsce jest w muzeum. Może przyszłość należy do magii… a to my, kobiety, potrafimy nią władać. Oczywiście zawsze będziemy potrzebowały kilku mężczyzn, dosłownie kilku, ale mnie interesują wyłącznie kobiety. Chcę, żeby na Saint-Esprit powstał rezerwat, w którym mogłyby ujawnić wszystkie swoje zagrożone moce: wewnętrzny żar, wściekłość i okrucieństwo…

Neil nasłuchiwał krzyków albatrosów i łopotu ich skrzydeł na wietrze. Miał poczucie, że ptaki przemierzają niezmierzone przestrzenie z przerażających marzeń doktor Barbary. Pragnąc ją nieco uspokoić, zaczął zdrapywać zaschniętą krew z jej dłoni.

– Doktor Barbaro, proszę do nas wrócić. Brakuje nam pani w rezerwacie. Bez pani Kimo i David nie przeżyją.

– A czy przeżyją, będąc ze mną? – Roześmiała się. – Postawię przed nimi wielkie wymagania. I czy potrafią myśleć jak kobiety? Czy są wystarczająco silni?

– Ja będę silny, pani doktor.

– Wiem. Tylko ty mnie rozumiesz. – Zimne powietrze znad oceanu spowodowało, że temperatura w wilgotnej jaskini spadła i lekarką wstrząsnęły dreszcze. Odwróciła się do legowiska i mocno ścisnęła ramię chłopca, gdy chciał wyjść. – Już za późno na twój powrót. Przenocujemy tu oboje. Potrzebuję cię teraz, Neil…

Przez następny tydzień mieszkał z doktor Barbarą, rzadko znikając jej z oczu. W ciągu dnia włóczyli się po atolu, wycinając maczetą przejścia w gęstym lesie i podglądając toczące się w rezerwacie życie – coraz bardziej zamierające. Neil po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że i on przyczynia się do tego, iż uczestnicy wyprawy mają poczucie sensu swej pracy. Łowienie przez niego ryb, jego upodobanie do leniuchowania, lecz zarazem lojalność, a ponadto nieudane zaloty do Inger i Trudi czy obsesyjne zainteresowanie pływaniem i bronią atomową wprowadzały miary, za pomocą których mogli oceniać samych siebie. Gdy zniknął, niemal przestali ze sobą rozmawiać. To raczej jego zachowanie, a nie Barbary Rafferty, stanowiło dla nich, na wiele różnych sposobów, punkt odniesienia. Jego poświęcenie dla rezerwatu i hodowanych w nim zwierząt stale przypominało im, po co przybyli na Saint-Esprit. A teraz zapewne towarzyszyła im świadomość, że nastolatek, pomijając wszystko inne, musi jeść, nawet jeśli oznacza to, iż większość swojego pożywienia podkrada. Po jego zniknięciu tylko pani Anderson zadawała sobie trud opiekowania się zwierzętami. Tarasy były zachwaszczone i nikt nie zbierał ignamów i batatów. Zjedli ostatnie kury i żywili się produktami z puszek, które doktor Barbara zostawiła im w spadku. Pani Saito zaczęła niszczyć instalację do odsalania. Trudi i Inger nadal nosiły wodę do kuchni, gdzie Monique wydawała tylko jeden posiłek dziennie – wczesnym popołudniem. Carline, jak zawsze w słomkowym kapeluszu, przesiadywał przy szczątkach wieży kontrolnej, strzegąc swego pasa startowego. Kimo, zamroczony winem z orzechów kokosowych, przebywał w swoim namiocie. Profesor Saito rzadko odważał się opuszczać laboratorium, wciąż dochodząc do siebie po ataku gorączki. Ograniczył hodowlę do rzadkich grzybów i zagrożonych orchidei. Czasami patrzył na pas startowy i lagunę w taki sposób, jakby nie poznawał wyspy. Pani Saito wyprowadzała go z laboratorium, pozwalając mu się przewietrzyć i wskazując znajome drzewa jak doświadczona pielęgniarka kliniki psychiatrycznej.

Czy doktor Barbara czekała na sygnał, że domagają się jej powrotu do rezerwatu, czy prowokowała ich do powiadomienia o wszystkim załóg odwiedzających wyspę jachtów? Major Anderson nadal przesiadywał w kokpicie swojego jednomasztowca. Jego surowe spojrzenie świadczyło o tym, iż dokładnie pamięta wykroczenia doktor Barbary. Dlatego Neil rozmyślnie jej nie odstępował. Wiedział, że dopóki z nią zostanie, dopóty Andersonowie nie zaalarmują władz francuskich – z powodu lęku, że mógłby się stać jej kolejną ofiarą. Poza tym już zdążył pozbyć się wszelkich wątpliwości – w dzień myśliwy, a w nocy kochanek. Jego wola została podporządkowana temperamentowi tej oszołomionej narkotykami, nieobliczalnej kobiety. Siła jej ud – gdy cwałowała na nim niczym ujeżdżaczka koni na źrebaku i wpychała mu do ust swoje wielkie piersi, jakby zakładała wędzidło – odbierała mu odwagę. Był posiniaczony od jej żelaznych uścisków, ale skwapliwie przystał na to, żeby go ujeżdżała, z obsesyjną zachłannością wdychając fetor owrzodzonych brodawek. Miał poczucie, że to upośledzony umysłowo Gubby zakaził je, gdy pochylając się nad łóżeczkiem, dusiła go poduszką. Lekarka trzymała Neila za ramiona i siedziała na nim okrakiem, popędzając go długo potem, gdy był już wyczerpany. Czasami wydawało mu się, że porównuje go z mężczyznami, których znała wcześniej, że sprawdza wydolność jego serca, płuc i genitaliów, mając w pamięci swoich dawnych kochanków – kapitanów jachtów czy ratowników. Wycierając z jego twarzy ślinę, wpatrywała się w niego z miną doświadczonego dorosłego, który maltretuje dziecko. Kiedy oddała na niego mocz, uśmiechając się na widok gorącej strugi, palącej wyżarte przez wodę morską rany na jego torsie, przycisnęła mu dla zabawy usta dłonią i zachichotała, odsłaniając ostre zęby, bo zaczął się bronić i usiłował zaczerpnąć powietrza. Na koniec miłosnych zmagań obejmował jej spoconą głowę i przytulał do swojego ramienia. Głaskał lekarkę uspokajająco po włosach i policzkach, nasłuchując odgłosów walki albatrosów o skrawek kości. Wiedział, że doktor Barbara przygotowuje go do jakiegoś zadania, zadowolona, iż on spełni każde jej żądanie. Czekał, by mu okazała przywiązanie, jakie manifestowała w czasie podróży z Honolulu, ale daleka była od przeżywania tego rodzaju uczuć. Krzyki albatrosów po nocach przenikały go do szpiku kości.

W lagunie wylądował biały hydroplan i płynął do brzegu. Neil siedział na stopniach stacji meteorologicznej. Stopy miał pobrudzone popiołem z węgla drzewnego. Obserwował manewr wpływania do przystani. Spod hydroplanu wyskakiwały wodne pióropusze, przypominające gejzery pary unoszące się nad kraterem zatopionego wulkanu. Kapitan Garfield, przybywając z comiesięczną wizytą, mimo zakazu doktor Barbary, przywiózł pewnie pocztę, worek kartek z życzeniami od dzieci, owoce i mleko, jakichś ciekawskich dziennikarzy oraz kolejne ofiarowane do rezerwatu zwierzęta. Członkowie zespołu chyba nie zauważyli cumującego na przystani hydroplanu, najwidoczniej pochłonięci przez swoje zajęcia, albo przez „trudy” wypoczywania na leżakach i hamakach. Często zdarzało się, że mimo iż hydroplan wylądował, Carline nie opuszczał wypalonego krzesła w wieży kontrolnej, a Kimo tylko podnosił klapę namiotu, Monique zaś zaledwie zerkała na przybyszy znad ciasta zagniatanego z mąki z bulw kolokazji.