– To cudowne, Neil! – Na jej drobnej twarzy duma mieszała się z ulgą. – Będziesz bardzo szczęśliwy. Urodzi się dziewczynka dla doktor Barbary… i dla ciebie.
– Wspaniale, Trudi. – Neil objął jej szczupłą jeszcze talię, gdy stała, chwiejąc się w wodzie. Był świadom, że dotyka jej po raz ostami przed narodzinami dziecka. – Żadnych wad wrodzonych…
– Wad? – powtórzyła za nim w oszołomieniu. – Oczywiście, że ich nie ma. To dziewczynka. Będziesz miał nowego Gubby’ego do zabawy.
– Gubby był chłopcem.
– To się nie liczy. Dziewczynki są jeszcze milsze… Neil, wiesz o tym. – Pobiegła na plażę, krzycząc: – Doktor Barbara chce cię widzieć w klinice! Ma dla ciebie specjalne zadanie…
Gdy Neil przyszedł do obozu, z jednego z namiotów wciąż docierał śmiech kobiet. W reakcji na hałas pekari krążyły wokół drutów swojej zagrody, wbijając racice w ziemię, a kakadu i papugi polinezyjskie w podnieceniu skrzeczały. Wszystkie stworzenia na Saint-Esprit, nawet te przeznaczone do zjedzenia, świętowały powiększenie zamieszkującej rezerwat rodziny.
W ciągu roku od przybycia na atol uczestnicy wyprawy umocnili swoją tam pozycję. Mimo spadku zainteresowania losem Saint-Esprit ze strony mediów, władze francuskie nie usiłowały przejąć wyspy, wyraźnie zadowolone, że przeznaczenie jej do próbnych eksplozji atomowych przestało być dyskutowane na pierwszych stronach gazet. Przybywający tu nadal dziennikarze informowali teraz o mnogości hodowanych w rezerwacie zagrożonych ptaków i zwierząt, dostarczanych przybywającymi z wizytą jachtami albo hydroplanem przez kapitana Garfielda. Wyspa zamieniła się w stojącą na kotwicy arkę Noego, wypełnioną dziwacznymi stworzeniami – tenrekami i maczi z Madagaskaru, cywetami z Jawy, torebnikami piżmowymi z Teksasu czy zębiełkami z Zimbabwe… Niemal każdy zakątek świata był tu reprezentowany przez osobliwą parę małżeńską, która po wydaniu potomstwa szła pod topór rzeźnicki. Inne zwierzęta marniały, nieprzywykłe do gorąca i wilgoci, w stanie bezpłodności, ale ta chroniła je przed zjedzeniem przez wolontariuszy z rezerwatu.
Na kilku tarasach hodowano teraz jarzyny, jednak pokaźna liczba zagrożonych roślin przetrwała, jakkolwiek rosły ze zmiennym szczęściem. Były tu draceny z Wysp Kanaryjskich, dzbaneczniki z Borneo, kamelie podobne do franklinii z Georgii, w której mieszkała matka Neila, gruczołkowce pawie z Kapsztadu czy aloesy z odległego Lesoto…
Gdy odwiedził wyspę przyjaciel pułkownika Stamforda z bazy wojskowej w Honolulu, wyniósł stąd na tyle pozytywne wrażenia, że przekazał do Atlanty, iż to miejsce służy Neilowi, bo z chłopca przemienił się w młodego niezależnego mężczyznę, przejawiającego zamiłowanie do hodowli zwierząt, wróżące mu karierę w agrobiznesie. Nie potrafił wszakże dostrzec innego rodzaju „hodowli”, w którą Neil był zaangażowany i o której świadczył widok trzech ciężarnych kobiet, więc usilnie nakłaniał matkę chłopca do wyrażenia zgody na przedłużenie jego pobytu na atolu o rok. Z jego obserwacji wynikało, że panuje tu spartański rygor, wszyscy zaś kierują się szlachetnymi pobudkami, a to były cnoty najwyżej cenione przez pułkownika Stamforda. W rzeczywistości w życiu mieszkańców rezerwatu było coś chyba wręcz idyllicznego.
Neil odpoczywał w cieniu wieży obserwacyjnej przy pasie startowym, spoglądając na blokhauzy otaczające kręgiem lagunę. Teraz rzadko zwracał na nie uwagę, a jego chłopięce marzenia o próbach z bronią jądrową i zapowiadanej przez nie apokalipsie przyćmiło obfitujące w wydarzenia życie w rezerwacie. Tylko jedna grupa stworzeń, to znaczy mężczyźni, nie podlegała tu ochronie. Teraz, gdy tyle kobiet było w ciąży, większość prac wykonywali oni. Profesor Saito został zmuszony do rozstania się z laboratorium i przeznaczenia swojej wiedzy botanika na użytek uprawy warzyw. Z powodu bezpośredniego kontaktu z ziemią nabawił się jakiejś infekcji. Kimo gotował i zmywał pod kierunkiem Monique. W sarongu i z długimi rozpuszczonymi włosami zaczął przypominać otyłego transwestytę. David Carline po wielogodzinnym poszukiwaniu dzikich ignamów zaszywał się, wyczerpany, w swoim namiocie i rozmyślał o pistolecie, który zarekwirowała mu doktor Barbara.
Zastanawiając się nad brakiem odporności tych mężczyzn, Neil wszedł na schody kliniki. Usłyszał odgłos energicznych kroków lekarki w pokoju dla chorych i wygłaszaną przez nią połajankę pod adresem profesora Saito za zrywanie z łóżka moskitiery. Jej ostry ton i jawny brak współczucia paraliżowały złożonego chorobą Japończyka. Neil bezwiednie dotknął dłońmi genitaliów, świadom, że od łóżka w pokoju dla chorych chroni go tylko sperma.
– Brawo, Neil. Jestem z ciebie dumna… – Doktor Barbara wstała zza biurka i objęła chłopca tak oficjalnie jak generał witający żołnierza powracającego z niebezpiecznego odcinka frontu. – Znowu sprawiłeś mi miłą niespodziankę.
– Dałem z siebie wszystko, pani doktor. Jest pani pewna, że to dziewczynka?
– Absolutnie. A co innego mogłoby być? – Stojąc na odległość wyciągniętej ręki, ocierała łzę z policzka, klejnot błyszczący niczym rekwizyt przewidziany przez reżysera spektaklu. Była ubrana w męski uniform w stylu safari i miała schludnie obcięte włosy, choć w chwilach emocjonalnego podniecenia burzyły tę fryzurę niesforne kosmyki, jakby przypominając, że kiedyś wyglądała bardziej kobieco. Po roku pobytu na Saint-Esprit stała się twardsza. Zbyt dużo energii poświęcała samodyscyplinie. Neil często miał takie odczucie. Kontrolowała swoje najdrobniejsze gesty, siedziała na twardym krześle i spała na twardym łóżku jak matka przełożona klasztoru o zaostrzonym rygorze. – Wznieśmy toast. Zasłużyłeś na to. – Wyjęła z szafki na leki butelkę mszalnego wina, pozostawionego przez pobożnego, lecz naiwnego księdza Vergnola, który przybył z Papeete, żeby ponownie poświęcić cmentarz. Neil chciał mu powiedzieć o ludzkich kościach spoczywających w zatopionym bombowcu, ale uznał, że woda w lagunie jest zbyt głęboka, by ten poczciwiec zechciał je poświęcić. – Szybki toast, bo mam dla ciebie zadanie. Trudi zwierzyła mi się, że już wybrała imię.
– Gudrun? Brunnhilde? – Neil w skrytości rozkoszował się smakiem mszalnego wina, dumając nad okrutnymi nordyckimi bohaterkami, o których opowiadała mu Trudi. Lubił stan zamroczenia alkoholowego, ale doktor Barbara chowała przed nim mocne trunki. – Kiedyś chciałbym mieć syna… Czy to ważne, że urodzi się dziewczynka?
– Tak. – Lekarka skinęła głową z głębokim przekonaniem. – W rezerwacie potrzeba więcej kobiet, jeśli ma to być bezpieczne miejsce… Potrzeba nam więcej sióstr i córek. – Przez chwilę napawała się tą radosną wizją przyszłości, po czym, dając upust swojemu osobliwemu poczuciu humoru, które zazwyczaj wprawiało Neila w niepokój, oznajmiła: – No i z pewnością chciałbyś, żeby każde twoje dziecko żyło długo i było zdrowe…
– Chciałbym. Czy syn nie byłby równie zdrowy? Zawsze pani mówiła, że jestem silnym mężczyzną.
– Jesteś. – Odwróciła się i bez skrępowania przesunęła wzrokiem po jego sylwetce, od ramion po pachwiny. – Wiedziałam o tym, gdy tylko zobaczyłam cię po raz pierwszy w Waikiki. Lekarze wyczuwają to instynktownie; mają szósty zmysł. Nie wątpiłam, że będziesz zdrowym ojcem.
– Więc moi synowie też powinni być zdrowi?
– Niekoniecznie. – Ponownie napełniła sobie kieliszek mszalnym winem. Już zdążyła się jej zaczerwienić twarz i szyja. Nie zwracała uwagi na odgłosy dochodzące z pokoju dla chorych, gdzie rozgorączkowanym ciałem Japończyka, zakrytego moskitierą, wstrząsały dreszcze. – Dla mężczyzn życie jest trudne. Popatrz na Davida, Kima i biednego profesora Saito. Wszyscy są chorzy. Wątpię, czy przeżyliby, gdyby ich pozostawić samym sobie.