– Neil? Co tu robisz? – Carline uderzył laską o ziemię, jakby miał nadzieję, że obudzi Wernera i Wolfganga z wiecznego spoczynku. – Powinieneś szukać ignamów gdzie indziej.
– Wszedłem na górę, bo chciałem policzyć albatrosy.
– Po co, na litość boską? Oszczędzaj siły. Nikogo nie zauważyłeś?
– Nie.
– Żadnych śladów ognia czy kryjówki? Żadnego szałasu?
– Żadnego. Werner i Wolfgang dawno stąd wyjechali.
– To samo mówi Barbara, ale ja wiem lepiej.
Carline wpatrywał się w dłonie Neila, tak jakby spodziewał się w nich zobaczyć sekretną wiadomość od Niemców. Neil pojął, że Amerykanin czuje się osamotniony i jest zazdrosny o jego dawne kontakty z dwoma hipisami. Wyglądający jak straszydło Carline sprawiał wrażenie kogoś, kto lada moment zapuści korzenie wśród karłowatych ignamów. Ugryzł się w kciuk, zachłannie powąchał krew i wytarł palec o splątane włosy. Były już tak długie, że Neil podejrzewał, iż Amerykanin usiłuje upodobnić się do kobiety.
– David, chodź ze mną na ryby. Złapiemy małego rekina i upieczemy go przy ognisku na plaży.
– Oto Barbara ze swym doborowym towarzystwem. – Carline spojrzał groźnie na obóz, gdzie przy magazynie zgromadziły się kobiety, żeby odbyć jedno z ich nie kończących się spotkań. – Znowu zaczynają. Lepiej zejść im z drogi. Neil, nastał czas szkolenia ideologicznego. Pewnie szykujesz się do wyjazdu?
– Na razie nie. A ty?
– Na twoim miejscu nie próbowałbym dopłynąć do Tahiti tym skifem. Mógłbyś się zgubić poza laguną.
– Nie chcę wyjeżdżać. Dlaczego miałbym to robić?
– Z kilku powodów. Neil, wszystko się tu zmieniło. Twój czas na wyspie przeminął.
– Nie opuszczę Saint-Esprit. – Neil patrzył na grób profesora Saito, przywołując w pamięci jego bezładną paplaninę podczas przedśmiertnych męczarni, kiedy pani Saito próbowała go uciszyć. Wówczas botanik otwarcie zwrócił się przeciwko doktor Barbarze. Mówił o hydroplanie i albatrosach, myląc je ze sobą w malignie. – A dlaczego ty tu jesteś, David?
– Sprawa nie jest zakończona… – Carline uniósł zakrwawiony palec wskazujący. – Czuję zapach krwi. Neil, nie pozwól się nią opryskać. Nawet kropla może zabić.
– Więc wyjedź z rezerwatu. Wróć do Bostonu, do żony i córek.
– Do żony i córek? – Amerykanin uśmiechnął się do siebie z powodu naiwności Neila. – One są tu, na Saint-Esprit… Codziennie z nimi rozmawiasz. Dzieliłeś z nimi łoże. Neil, mężczyźni bardzo różnią się od siebie. Można by powiedzieć, że każdy stanowi wyjątek od reguły. Za to wszystkie kobiety są takie same. Na oko są różne, ale w głębi każda jest Barbarą Rafferty. Pamiętaj o tym, Neil…
Uderzył laską w grób i ruszył przez cmentarz, powłócząc nogami; patrzył w niebo, jakby wypatrywał samolotu ratunkowego i zamierzał na jego widok popędzić do wieży kontrolnej.
Neil odprowadzał go wzrokiem. Gdy Carline zniknął w lesie, zatrzymał się na chwilę przy grobie Kima. Brakowało mu flegmatycznego Hawajczyka – z jego humorami, gburowatością i niezliczonymi oznakami życzliwości czy szczerymi próbami wyleczenia go z marzeń o eksplozji nuklearnej. W pierwszych trudnych miesiącach pobytu na wyspie Kimo traktował go niemal jak uprzykrzoną muchę lub maskotkę wykorzystywaną przez doktor Barbarę do celów propagandowych z powodu postrzelenia chłopca przez Francuzów. Jednak później przekonał się, że Neilowi naprawdę zależy na sukcesie rezerwatu. Podziwiał jego talent pływacki i zręczność w łowieniu ryb. W niezdarny, ale wynikający z braterskich uczuć sposób usiłował go ochraniać przed kobietami. Umierając, trzymał Neila za ręce, jakby w nadziei że ten odwzajemni życzliwość i wstawiając się za nim u doktor Barbary, uratuje mu życie.
Podchodząc do maleńkiego grobu profesora Saito, obok kurhanu Kima, Neil zdał sobie sprawę, że brakuje mu również Japończyka. Jakimś cudem introwertyczny botanik potrafił być szczęśliwy ze swoją zawziętą i niemiłą żoną, czego chłopiec raczej nie pojmował, choć doceniał wynikający z tego komfort psychiczny.
Śmierć dwóch współzałożycieli rezerwatu, którzy odeszli z tego świata niemal równocześnie, tak wszystkich zaszokowała, że nawet nie byli w stanie prawdziwie się zasmucić. Poza tym doktor Barbara ostrzegła zespół, że występująca na wyspie, roznoszona przez muchy i objawiająca się wysoką gorączką choroba czyha na słabych i za mało zdeterminowanych, by potrafili przetrwać. Toteż groby nieszczęśników zostały zasypane w tempie, w jakim kamień niknie pod powierzchnią wody. Neil tęsknił za Kimem i profesorem Saito, ale równocześnie brał sobie do serca wysokie wymagania stawiane przez lekarkę członkom zespołu. Ani Hawajczyk, ani Japończyk nie potrafili im sprostać. Byli zbyt pochłonięci sobą i skłonni żyć własnym życiem. To ich usposobienie sprowadziło na nich śmierć. Jednak przede wszystkim liczyło się to, że byli mężczyznami, co dla doktor Barbary oznaczało najpoważniejszą wadę genetyczną.
Gdyby nie kombinezon nurka, chłód wody w lagunie zabiłby Neila. Ześlizgując się ze skifu w mroczne fale, czuł na udach uścisk lodowatych dłoni śmierci. Papugoryba stuknęła w okular jego maski, gorliwie zapraszając do swojego królestwa, ale akurat ten zakątek laguny był dziwnie opustoszały. Najwidoczniej wszystkie morskie żółwie i wężynki, kałamarnice oraz wszelkie ryby pospieszyły gdzieś na ważne spotkanie, zostawiając Neila samego w tej lodowatej krypcie. Wzmocniony tlenem z butli, płynął przez opustoszały ogród na dnie laguny. Sunęła za nim papugoryba, węsząc wśród grzybinek i strzykw, a z przodu, w odległości piętnastu metrów, na granicy ciemnej głębiny, żarłacz rafowy podążał z jakąś podniecającą misją. Tu kończył się ogród, a zaczynał pokryty czarnym piaskiem step, opadający ku wulkanicznej skale, spoczywającej na dnie jak zgnieciony transatlantyk.
Neil podpłynął do niej, stanął na inkrustowanej drobnymi kamykami powierzchni i zajrzał do zalanego wodą, częściowo zapadniętego krateru wygasłego wulkanu. Odbywało się tam spotkanie rodem z umysłu szaleńca – biesiada w głębinach. Przypłynęły na nią morskie stworzenia z całej laguny, niemal zasłaniając biały kadłub „Petrusa Christusa”, spoczywającego na piaszczystym dnie. Jego oświetlone mdłym światłem maszty pochylały się, a holenderska flaga falowała pośród niezliczonych ryb, które potrącały się jak w gorączce, nurkując przez otwarty luk do kabiny. Zwierzęce resztki i drobiny poszarpanej tkanki ludzkich zwłok, uwięzionych w kuchni jachtu, wirowały w wodzie niczym śnieżna zadymka z jakiegoś koszmaru. Uparta terpuga ciągnęła jelito, unoszące się na wodzie niczym proporzec, do spokojniejszego zakątka laguny, a podniecony strzępiel wpadł na Neila. Z luku kecza wypłynął kolejny potok organicznych szczątków, mącąc wodę. Zignorowane przez ryby kłębowisko włosów na oskalpowanej skórze zaczepiło o fał. Jasna splątana treska poruszała się jak parasol meduzy. Po chwili zsunęła się do ciemnej wody, zmierzając niczym widmo do bram otchłani.
Na wyspę przypłynął kolejny jacht. Właśnie zarzucał kotwicę pół mili od brzegu. Neil odpoczywał w skifie, opierając się na wiosłach. U jego stóp leżał kombinezon i butle tlenowe. Gdy tylko wydostał się na powierzchnię, gorączka wróciła, a słoneczny żar chyba ją wzmógł. Usiłując ułożyć wygodnie głowę, obserwował łódź gumową, pędzącą na przystań, gdzie stała pani Saito, unosząc ręce w geście powitania. Na dziobie łodzi siedziały dwie młode blondynki, a ich mężowie stali na rufie przy silniku. Jeden z mężczyzn filmował kamerą wideo wyspę, zaczynając od upstrzonej albatrosami ściany skalnej, a następnie kierując obiektyw na namioty i zagrody zwierząt oraz klatki ptaków. W końcu wycelował go w panią Saito, uśmiechającą się do gości z przesadą naganiacza pretensjonalnego nocnego klubu w Ginzie. Śmierć męża chyba w ogóle nią nie wstrząsnęła. Neil czuł, że psychicznie rozstała się z tym pełnym powagi botanikiem, jeszcze zanim zachorował. Profesor był dla tej nieustępliwej małej kobiety zbyt jednostronny. Ukrywał się przed ludźmi za grubymi szkłami okularów i usiłował dojść do ładu ze światem poprzez skatalogowanie jego nieskończonej różnorodności.