Neil zastanawiał się, czy mógłby jeść mięso albatrosów. Wiedząc, jak jest tłuste, i biorąc pod uwagę, że ptaki dziesiątkuje jakaś straszna zaraza, wolał patrzeć na stojący przed kuchnią stół na kozłach. Spoczywały na nim, na kuchennej blasze, trzy świeżo upieczone, nieforemne bagietki. Inger położyła je tam, żeby ostygły. Z pobliskiego drzewa obserwował je również mały miodowód o purpurowym kapturze, który uciekł z ptaszarni i był równie głodny jak Neil. Inger okrążyła niezdarnie kuchnię, dźwigając swój ciężki brzuch. Może wyobrażała sobie, że już popycha przed sobą wózek? Umyła ręce w brezentowym kuble. W obozie było cicho. Kilka kobiet dopiero wygrzebywało się ze śpiworów.
Neil wyszedł z paproci i prześliznął się przez palisadę z palm, gotowy rzucić się na bagietki, gdy Inger zapadnie w poranną drzemkę. Z namiotu wyszła Annę Hampton, starsza z nowozelandzkich pielęgniarek, z zarzuconym na ramiona ręcznikiem. Utkwiła zaspane oczy w zawieszonych nad pasem startowym transparentach, dumnie prezentujących swoje slogany na pustym niebie. Znajdujące się obok stosy drewna, pokryte martwymi albatrosami, mogły w każdej chwili zabłysnąć ogniem na znak „radosnego” powitania. Przed magazynem stały ustawione rzędem krzesła, przygotowane na konferencję prasową, która, jak uważał Neil, nigdy się nie odbędzie, jeśli Francuzi zrezygnują z zajęcia wyspy. Zapragnął, żeby na schodach kliniki stanęła teraz doktor Barbara, ale ostatnio sypiała długo, na ogół wstając w południe. Do tego czasu pani Saito potrafiła już rozruszać młodsze kobiety i przydzielić im obowiązki, sprowadzające się głównie do zbierania wyrzucanego przez ocean drewna, malowania plakatów, które miały zawisnąć na pniach drzew, i wyczerpującego obserwowania linii horyzontu. Miodowód sfrunął na stół, gotów zaatakować bagietkę, ale Neil zagwizdał na niego, starając się odwrócić jego uwagę, dopóki Annę nie ruszy ociężałym krokiem pod prysznic. Jak dotąd nikt nie zameldował doktor Barbarze o tych porannych kradzieżach pieczywa. Neil miał nadzieję, że było specjalnie zostawiane dla niego, stanowiąc dowód, iż w rezerwacie kołacze się jeszcze pamięć szczęśliwszych tu czasów. Mimo iż lekarka próbowała zakazić go groźnymi bakteriami, lubił myśleć, że Trudi i Inger zachowały dla niego odrobinę uczucia. Bądź co bądź był ich kochankiem, a w łonach nosiły jego dzieci.
Zgodnie z tym, czego oczekiwał, gruba i zaniedbana Inger osunęła się niezdarnie na kuchenne krzesło, opierając na piecyku spuchnięte nogi. Gotująca się w czajniku woda niemal już wrzała, ale Niemka nie zwracała na nią uwagi, pogrążona w myślach – zapewne o dziecku. Miało się urodzić za tydzień jako pierwsze, któremu doktor Barbara pozwoliła żyć w rezerwacie. Wkrótce potem spodziewała się powić potomkinię Monique, a następnie Trudi i pani Saito. W ten sposób unikalne pokolenie dziewczynek spłodzonych przez jednego ojca z różnymi kobietami zainicjowałoby proces powiększania populacji obywatelek kobiecej republiki Saint-Esprit.
Neil przyciągnął uwagę ptaka, wycelowując w niego palec wskazujący, i spojrzał na Inger. Z głową opartą na poduszce, nuciła bawarską kołysankę. Przeszedł przez polanę do stołu i odpędzając od pieczywa muchy, położył dłoń na ciepłej skórce największej bagietki.
– Salaud!
– Leniwe gówno! Łapmy sukinsyna!
– Inger, mamy go!
Stalowe ostrze kuchennego noża ugodziło Neila w przedramię. Zbyt zszokowany, by poczuć ból, odwrócił głowę. Monique wypadła z bocznych drzwi kuchni i napierała na niego. Niemal zezowała z wściekłości. Pokrywająca jej czarne, ostrzyżone „na chłopaka” włosy smuga z mąki przypominała strzałę. Od przodu już zaszła Neila Trudi. Czyhała na niego za zbiornikiem na deszczówkę, trzymając w swojej drobnej dłoni topór rzeźnicki. Wymachiwała narzędziem, z zimną krwią wybierając cios, jakby miała do czynienia z wieprzkiem przeznaczonym na ubój.
– Monique! Trzaśnij w drugą rękę! Małe gówno… Nie odważy się już więcej kraść!
Neil cofnął się na widok krwi na przedramieniu i usiłował bronić się bagietką. Już wiedział, że został tu podstępnie zwabiony. Nie strzeżone wczoraj rano bagietki stanowiły przynętę. Przerażała go okazywana mu przez kobiety pogarda. Gdy Monique zaatakowała go ponownie, sycząc na niego, jakby był chorym kundlem, mogącym zarazić śmiertelną chorobą jej dziecko czy – na odległość – drogocenne niedźwiedzie z rezerwatu w Pirenejach, uskoczył w bok.
– Monique, to ja! Razem przypłynęliśmy tu na „Diugoniu”, żeby uratować albatrosy! – krzyknął desperacko.
– Przyjechałeś tu, żeby uratować siebie! – Nadal usiłowała wbić mu w rękę ostrze, zwinna pomimo ciąży i zacięta, jakby chciała wziąć na nim odwet za wszystkich pasażerów, którym zapinała pasy w samolotach. – Wynoś się stąd i mieszkaj sobie z rybami! Poszukaj dla siebie innej wyspy… Na Saint-Esprit rządzimy my!
Z kuchni wyszła Inger, potrząsając szuflą wypełnioną rozżarzonym węglem drzewnym. Obrzucając Neila wyzwiskami, wysypała zawartość szufli na jego bose stopy.
– Trudi, niech zatańczy, a wtedy dostanie tę bułkę! Neil, zatańcz dla nas na stole!
Trudi wbiła topór w blat.
Neil wyciągnął do niej rękę z zakrwawioną bagietką, chcąc zmylić dziewczynę, i przeskoczył przez parzące węgle. Puścił się pędem przez pas startowy do lasu, ścigany przez trzy obrzucające go najgorszymi wyzwiskami kobiety. Przebiegając obok kliniki, zauważył za rozpiętą we framudze drzwi moskitierą doktor Barbarę. Opierała wyciągniętą rękę na ramieniu Nihala. Unosząc podbródek, obserwowała zajście z obojętną miną kogoś, kto ma do czynienia z dziecinną sprzeczką na szkolnym podwórku.
Zlizując własną krew z bagietki, Neil przycupnął w drzwiach stacji meteorologicznej. Ukrywał zranioną rękę przed chorymi albatrosami, obserwującymi go ze skalnej ściany. Furia, z jaką zaatakowały go kobiety, budziła w nim strach. Był zbyt wstrząśnięty, by móc zjeść tę brudną bułkę. Pani Saito nie lubiła go od początku, być może z powodu jego wytrzymałości i pewności siebie, których tak brakowało jej mężowi. Z kolei Monique nigdy nie wyzbyła się w stosunku do niego nieufności, podejrzewając, że przybył na Saint-Esprit wcale nie z chęci ratowania albatrosów. Co się natomiast tyczy Inger i Trudi, to Neil był pewny, że go lubią. Jednak teraz zwróciły się przeciwko niemu – po części dlatego że doktor Barbara zaraziła je pogardą wobec mężczyzn, a po części, ponieważ znał prawdę o zabójstwach popełnionych przez nią w rezerwacie. Niemki zaś nadal chciały ukrywać tę prawdę przed sobą, a Neil swoją obecnością przypominał im o niej.
Mimo upalnej pogody drżał z zima, leżąc pod kocem doktor Barbary. Przyciskał do twarzy zniszczony materiał i wdychał słaby zapach potu lekarki, myśląc o własnym, co niedawno lał się z niego strumieniami. To było istne morze potu, potężniejsze niż te prawdziwe morza, w których zdarzyło mu się pływać. Zabandażował ranę na ręce podkoszulkiem, wspominając, z jaką ochotą przebywał nago z doktor Barbarą, gdy prała jego ubranie w wodzie, którą przynosił ze strumienia. Nie mógł pogodzić się z myślą, że chciała go zabić, tak jak zabiła Renę Didiera, profesora Saito, Kima i Carline’a. Ale teraz wiedział, że doktor Barbara jest niespełna rozumu i że on musi uciec z atolu – dotrzeć do Papeete i powiadomić władze francuskie o wszystkim, co zrobiła. Zamieniła powołany przez siebie rezerwat dla zagrożonych gatunków roślin i zwierząt w obóz zagłady mężczyzn. Zamordowała nie tylko uczestników wyprawy na Saint-Esprit, ale i członków załóg jachtów, którzy stanowili przeszkodę w realizacji jej planów – między innymi rodziców nastolatek, przemocą podporządkowanych „programowi rozrodczemu” i w zamyśle mających, nawet pod przymusem, kopulować z Nihalem. Zabiła także Gubby’ego i pierworodnego syna Neila, wywołując przedwczesny poród Trudi. W rezerwacie nie ostał się żaden mężczyzna, ale ona nadal była niebezpieczna. Mogła znowu kogoś zamordować, jeśli z jakichś względów jej to odpowiadało. Neil był zaszokowany, że tak długo pozostawał pod jej urokiem, magnetyzowany jej silną wolą. A ona po prostu wykorzystała jego chłopięcą fascynację nuklearną apokalipsą i poczucie zagubienia po śmierci ojca z powodu depresji i bierności matki.