Wytarł usta z tłuszczu głuptaka i ruszył do obozu. Zwisające ze sznurów strzępy transparentów skojarzyły mu się z ogonami samolotów, zestrzelonych w czasie bitwy. Po obozie wiatr porozrzucał wciąż dymiące szczątki spalonych przedmiotów, jakby mieszkanki rezerwatu nadal dawały upust swemu oburzeniu na świat. Pchnął nie zamknięte na kłódkę drzwi do kliniki. Nie posłane łóżko w pokoju dla chorych wyglądało tak samo jak w dniu, w którym stąd wyszedł. Na materacu widniał teraz odciśnięty w pocie kształt jego, Neila, ramion, a całun z szarej moskitiery plamiły smugi zakrzepłej krwi. Otwarte drzwiczki szafek i wysunięte szuflady biurka w gabinecie świadczyły o tym, że doktor Barbara w pośpiechu przeszukiwała ich zawartość. Na podłodze leżały porozrzucane strzykawki i fiolki, jakby w ostatnich godzinach istnienia rezerwatu lekarka ścigała z igłą w ręku cały zespół. Neil usiadł na jej wąskim łóżku, omijając wzrokiem spoczywające na podłodze brudne desusy, i przysunął do twarzy poduszkę. Wyobrażał sobie, jak doktor Barbara przyciska do jego ust i nosa ten miękki przedmiot, czekając, aż ustanie oddech. Gdzieś na biurku, wśród ampułek ze środkami uspokajającymi i tymi wywołującymi poronienie, znajdowała się trucizna, za pomocą której uśmierciła Kima i profesora Saito. Na drzwiach pokoju dla chorych wciąż wisiało jedwabne kimono botanika. Neil dotknął zniszczonego materiału i wyszedł na świeże powietrze.
Zakrywając dłonią ranę na ręce, zdążał wśród rozrzucanego przez wiatr popiołu do namiotów kobiet. Przed tym, który zajmowała Monique, stały chodaki pani Saito. To był jedyny element porządku w totalnym chaosie. Neil uniósł klapę i zajrzał do mrocznego wnętrza. Wypełniały je roje much i cierpki odór pomieszanych zapachów – płynu do płukania ust, antyseptycznego fluidu i mdłych japońskich perfum, ulatniających się z otwartego flakonu, stojącego na bambusowym stoliku obok kilku powieści. Pani Saito i Monique leżały na wąskim łóżku, obejmując się nawzajem w talii. Muchy jątrzyły ropiejące rany na ich ustach i piły łzy z otwartych oczu. Plamki sadzy, przywianej przez wiatr z wypalonych stosów, pstrzyły nagie ramiona kobiet. Wyglądały jak konfetti zdobiące ciała podczas ślubu lesbijek. Na wpół otwarte, wydatne usta Monique ukazywały jej zęby, a oczy patrzyły surowo w zielony sufit namiotu. Wąskie biodra spoczywającej obok pani Saito wydawały się jeszcze drobniejsze przez kontrast z silnie zbudowanym ciałem Francuzki. Policzki Japonki były zapadnięte niczym w masce z papier mache, nos spuchnięty i ciemniejszy od reszty twarzy, a czoło podobne do czoła męża, jakby kradła mu tożsamość, po to by również w ten sposób dominować nad nim nawet po śmierci.
Neil zamknął flakon, usiłując zrozumieć osobliwe poczucie godności tych kobiet, perfumujących powietrze dla tych, którzy odkryją ich zwłoki. Odganiając muchy od ust Japonki i Francuzki, wycofał się z namiotu. Dzięki geometrycznym liniom białego pasa startowego odzyskał równowagę.
Jak łatwo się domyślił, w następnym namiocie spoczywały obok siebie Inger i Trudi. Inger obejmowała szczupłe ramiona Trudi swoją grubokościstą ręką. Śmierć zawładnęła ich ciałami, wyciskając z nich soki życia do ostatniej kropli. Muchy walczyły o pierwszeństwo dostępu do nie zasklepionych ranek po ukłuciach igły na rękach Niemek. Trudi i Inger znowu wyglądały jak hipiski-abnegatki, mieszkające na plaży z Wolfgangiem i Wernerem. Nakrył je prześcieradłem, starając się nie patrzeć na ich brzuchy, w których, w wodach płodowych macic, spoczywały jego córki. Nagle poczuł ostrzegawczy ból głowy, ten sam, który sprawił, że kiedyś uciekł z cmentarnego ogrodu lekarki.
– Neil? Wróciłeś… – Najpierw zobaczył skrzywione w uśmiechu, zakrwawione usta. Stała przy nim doktor Barbara, z łopatą w ręku. Promieniała na jego widok. Była mile zaskoczona, jakby podczas niewinnej pracy w ogrodzie niespodziewanie odwiedził ją przyjaciel. Na jej podkoszulku widniały żółte plamy wydzieliny z wola albatrosów, ale sprawiała wrażenie nieświadomej kataklizmu, jaki nawiedził wyspę: zgliszcz po pożarach i martwych kobiet w namiotach. – Neil… – Z dumą dotknęła jego brody. – Miałam nadzieję, że znowu cię zobaczę. Pani Saito mi mówiła…
– Ona nie żyje, pani doktor. – Cofnął się, zdając sobie sprawę, że błyszczące ostrze łopaty oblepia przed chwilą spulchniana ziemia. Bał się tego narzędzia, którym lekarka wciąż jeszcze mogła go pogrzebać. – Wszystkie są martwe… pani Saito, Monique, Trudi i Inger.
– Przykro mi, Neil. – Uśmiechnęła się z udawaną skruchą. – Wiedziały, że przyszła pora, by odejść. Poprosiły mnie, żebym je uśpiła. A teraz możesz mi pomóc zanieść je do ogrodu. Francuzi ich tam nie znajdą.
– Doktor Barbaro, Monique już nie jest w ciąży. Co się stało z dzieckiem? Czy znajduje się w żłobku?
– Nie. Nie mogłyśmy dopuścić, żeby mała umarła w brzuchu matki. Pozostałe dziewczynki były młodsze. Nie miały świadomości, że zasypiają. – Lekarka uniosła łopatę, jakby błogosławiła wyspę. – Córeczka Monique już odpoczywa w ogrodzie. Czeka na matkę. Posadzimy na ich grobach lilie… lilie z rezerwatu…
– Pani doktor… – Neil odwrócił się gniewnie w stronę namiotów. Policzył potrząsane przez wiatr klapy, przeświadczony, że również Kanadyjki, Nowozelandki i Szwedki leżą zimne na łóżkach. – Co stało się z Nihalem? Z Marthą? Z Heleną?
– Też odeszli. Razem. Nie chcieli z własnej woli, więc ich wyprawiłam w drogę.
– Dlaczego?! Doktor Barbaro, dlaczego?! – Krzyknął na nią, ale nie zareagowała, jakby nagle ogłuchła. Wyrwał jej z ręki łopatę. – Dlaczego pani wszystkich zabiła?! Oni kochali rezerwat!
– Był im potrzebny odpoczynek. Wszystkim… nawet małemu Nihalowi. – Podrapała się w drżącą rękę i z uśmiechem spojrzała w niebo. – Nigdy nie byli naprawdę szczęśliwi w rezerwacie. To zbyt wiele od nich wymagało.
– Zabiła pani mężczyzn… – Neil uświadomił sobie, że pogodził się ze śmiercią Kima, profesora Saito i Carline’a, lecz śmierć kobiet graniczyła z absurdem. – Ale dlaczego kobiety?
– Nie były wystarczająco silne. W rezerwacie potrafią przetrwać tylko silni. Tacy jak ty i ja. Neil, wywalczyliśmy sobie prawo do życia.
Do uszu Neila doszedł czyjś słaby głos, jakby miauknięcie kota, z namiotu za żłobkiem. Zacisnął dłoń na stylisku łopaty i nie dopuścił do siebie doktor Barbary, gdy chciała go objąć. Z otwartego wrzodu na górnej wardze ust lekarki spływała na zęby krew. Chłopiec rzucił łopatę pod nogi lekarki i pobiegł do namiotu, z którego dochodził jęk.
Pielęgniarki z Nowej Zelandii leżały na podłodze wśród porozrzucanych ubrań i pościeli. Usiłowały się ratować.
Patsy była ledwie przytomna i nie poznała Neila, ale Annę wyciągnęła do niego rękę.
– Neil, poszukaj dzieci… Bądź ostrożny… Doktor Barbara…
Posadził ją, przysuwając plecami do łóżka, i zmusił do zwrócenia zawartości żołądka. Zwymiotowała na dłonie krwawy śluz. Wytarła je o bluzkę i opierając się na ramieniu Neila, z trudem wciągała powietrze. Ciesząc się, że jest przytomna, odwrócił się do Patsy. Ocucił ją ze śpiączki, wymierzając klapsy w policzki. Uklęknął i okraczył jej nogi, masując uda, żeby zwiększyć dopływ krwi do serca – tak jak nauczyli go ratownicy na plaży w Waikiki.
Obie pielęgniarki miały na sobie robocze ubrania. Neil, widząc wcześniej porozrzucane w gabinecie doktor Barbary ampułki i strzykawki, dziecinnie łatwo potrafił sobie wyobrazić, jak lekarka aplikuje młodszym nowicjuszkom obiecane „witaminy”, wspomagana przez ufne Nowozelandki, które dzięki temu ostatnie dostały śmiertelne zastrzyki.
– Neil, dzieci… I Nihal. – Annę wciągała powietrze przez zaciśnięte zęby. – Nie pozwól doktor Barbarze zbliżać się do nich…