Helen Fielding
W Pogoni Za Rozumem
Bridget Jones: The Edge of Reason
Rozdział pierwszy
58,5 kg (ugrzęzłam w tłuszczu), faceci 1 (hurra!), bzykanka 3 (hurra!), kalorie 210O, kalorie spalone podczas bzykania 60O, więc całkowita liczba kalorii 1500 (wzorcowa) 775 Hurra
Lata zdziczenia JUŻ za mną. Od czterech tygodni i pięciu dni pozostaję w zdrowym związku z dorosłym mężczyzną, udowadniając w ten sposób, że nie jestem uczuciowym pariasem, jak się tego wcześnie obawiałam. Czuję się wspaniale, trochę jak Jemima Goidsmith albo inna promienna panna młoda w welonie, dokonująca uroczystego otwarcia szpitala onkologicznego, kiedy wszyscy ją sobie wyobrażają w łóżku z Imranem Khanem [1]. Ooo Mark Darcy właśnie się poruszył. Może się obudzi i spyta mnie o zdanie na jakiś temat
7.30
Mark Darcy jeszcze się nie obudził. Wiem, wstanę i przygotuję mu fantastyczne śniadanie złożone z kiełbasek, jajecznicy i grzybów lub jajka Benedykta [2] albo florentynki [3]
7.31
Ale co to właściwie są te jajka Benedykta i florentynki?
7.32.
Z tym, że nie mam ani grzybów, ani kiełbasek.
7.33.
Ani jajek.
7.34.
Ani – oczywiście – mleka.
7.35.
Jeszcze się nie obudził. Mmmm. Jest cudowny. Uwielbiam patrzeć, jak śpi. B. seksowne szerokie bary i owłosiona klata. Nie żebym go traktowała jak obiekt seksualny czy coś w tym rodzaju. Interesuje mnie jego umysł. Mmmm.
7.37.
Jeszcze się nie obudził. Wiem, że nie powinnam hałasować, ale może spróbuję go subtelnie obudzić za pomocą wibracji myślowych.
7.40. Może bym mu położyła… AAAA!
7.50.
Mark Darcy zerwał się jak oparzony, wrzeszcząc:
– Bridget, może byś tak przestała?! Cholera. Gapić się, jak śpię. Idź, znajdź sobie coś do roboty.
8.45.
W Coins Cafe, pijąc cappuccino, jedząc czekoladowego croissanta i paląc papierosa. To wielka ulga palić sobie bez skrępowania i nie musieć się ciągle starać. Mężczyzna w domu to właściwie b. skomplikowana sprawa, jako że nie mogę sobie spokojnie posiedzieć w łazience albo przemienić mieszkania w komorę gazową, skoro ta druga osoba może spóźnić się do pracy, zsiusiać się itd. Poza tym denerwuje mnie, kiedy Mark w nocy składa majtki w kostkę, bo wtedy ja krępuję się rzucać ciuchy na kupę na podłogę. Dziś wieczorem znowu przychodzi, więc muszę przed pracą albo po pracy lecieć do supermarketu. No, nie muszę, ale – co przerażające – chcę. Atawistyczny odruch, do którego nie przyznałabym się przed Sharon.
8.50.
Mmm. Ciekawe, jakim ojcem byłby Mark Darcy (to znaczy ojcem dla własnego potomstwa. Nie dla mnie. Bo to by niewątpliwie oznaczało jakiś kompleks Edypa)?
8.55.
Nie powinnam wpadać w obsesję ani fantazjować.
9.00.
Ciekawe, czy Una i Geoffrey Alconbury pozwolą nam na nasze wesele postawić namiot na swoim trawniku… Aaaa! To moja matka. Wparowała do kawiarni pewnym siebie krokiem bizneswoman, w plisowanej spódnicy z Country Casuals i blezerze w kolorze zielonego jabłuszka z lśniącymi złotymi guzikami, jak obślizgły kosmita, który wylądował w Izbie Gmin, po czym spokojnie usadowiła się na krześle.
– Cześć, kochanie – zaszczebiotała. – Właśnie się wybierałam do Debenhamów i przypomniałam sobie, że zawsze tu przychodzisz na śniadanie. Pomyślałam, że wpadnę, żeby cię umówić do kolorystki. Ooj, napiłabym się kawy. Jak myślisz, podgrzewają tu mleko?
– Mamo, już ci mówiłam, że się nie wybieram do żadnej kolorystki – wymamrotałam cała czerwona, bo wszyscy się na nas gapili, a do stolika zbliżyła się naburmuszona, zabiegana kelnerka.
– Och, nie bądź taka niemrawa, kochanie. Powinnaś podkreślić swoją osobowość, a nie siedzieć cały czas jak kura na grzędzie w tych szarościach i brązach! O, dzień dobry, złotko.
I przybrała swój uprzejmy ton w stylu: „Postarajmy się zaprzyjaźnić z obsługą i zostańmy najsympatyczniejszymi gośćmi w kawiarni”.
– Niech pomyślę. A wie pani? Napiłabym się kawy. Rano w Grafion Underwood wypiliśmy z moim mężem Colinem tyle herbaty, że mam jej już serdecznie dosyć. Ale czy mogłaby mi pani podgrzać trochę mleka? Nie mogę pić kawy z zimnym mlekiem. Dostaję od tego niestrawności. A moja córka Bridget weźmie… Wrrr.
Dlaczego rodzice nam to robią? Dlaczego? Czy to rozpaczliwa próba dojrzałej osoby zwrócenia na siebie uwagi i dodania sobie ważności, czy też nasze pokolenie mieszczuchów jest zbyt zapracowane i nieufne wobec innych, by zachowywać się w sposób otwarty i przyjazny? Pamiętam, że kiedy pierwszy raz przyjechałam do Londynu, uśmiechałam się do wszystkich – dopóki jakiś facet na ruchomych schodach w metrze nie spuścił mi się na płaszcz.
– Espresso? Filtrowana? Lane? Mleko półtłuste, bezkofeinowa? – warknęła kelnerka, zmiatając talerze ze stolika obok i patrząc na mnie oskarżającym wzrokiem, jakby zachowanie mamy było moją winą.
– Bezkofeinowa z półtłustym mlekiem i latte – szepnęłam przepraszająco.
– Cóż za gburowata dziewczyna, czy ona nie zna angielskiego? – mama parsknęła z irytacją w stronę oddalających się pleców kelnerki. – Dziwne miejsce, prawda? Czy ci ludzie nie potrafią się normalnie ubierać?
Podążając za jej wzrokiem, spojrzałam na modne rastafarianki przy sąsiednim stoliku. Jedna, która miała na sobie trapery, halkę, rastafariański beret i bluzę od dresu, bębniła palcami w laptop, a druga – w szpilkach od Prądy, getrach, szortach do surfingu, długim do kostek płaszczu z lamy i wełnianej czapce uszatce pasterza z Butanu – darła się do komórki: „Powiedział, że jak jeszcze raz mnie przyłapie na paleniu skuna [4], to mi zabierze mieszkanie. Co za pierdolony tatuś”, podczas gdy jej sześcioletnie dziecko z nieszczęśliwą miną gmerało w talerzu z chipsami.
– Czy ta dziewczyna mówi takim językiem sama do siebie? – spytała mama. – Dziwny jest ten świat, prawda? Nie lepiej, żebyś mieszkała w pobliżu normalnych ludzi?
– To są normalni ludzie – odparłam z wściekłością, dla przykładu wskazując głową na ulicę, gdzie na moje nieszczęście zakonnica w brązowym habicie pchała wózek z dwojgiem dzieci.
– Właśnie dlatego życie ci się nie ułożyło.
– A właśnie, że mi się ułożyło.
– Ależ skąd – powiedziała. – A zresztą wszystko jedno. Jak ci się wiedzie z Markiem?
– Cudownie – odparłam rozmarzonym głosem, na co rzuciła mi ostre spojrzenie.
– Chyba nie zamierzasz z nim sama wiesz co, prawda? Wiesz, że potem się z tobą nie ożeni.
Wrr. Wrrrr. Odkąd zaczęłam chodzić z facetem, którego przez półtora roku wpychała mi na siłę („syn Malcolma i Elaine, kochanie, rozwiedziony, potwornie samotny i bogaty”), czuję się, jakbym pokonywała tor przeszkód Armii Terytorialnej, przeskakując mury i siatki, by przynieść jej wielki srebrny puchar przewiązany kokardą.
– Wiesz, co oni potem mówią – ciągnęła. – „Och, była łatwa”.
Kiedy Merle Robertshaw zaczęła chodzić z Percivalem, jej matka powiedziała: „Pamiętaj, żeby używał tej rzeczy tylko i wyłącznie do siusiania”.
– Mamo… – zaprotestowałam. Mogłaby się nie wygłupiać. Przecież nie dalej niż pół roku temu prowadzała się z portugalskim przewodnikiem wycieczek, który nosił pederastkę.
– O, mówiłam ci? – wtrąciła, gładko zmieniając temat. – Jedziemy z Uną do Kenii.
– Co?! – wrzasnęłam.