– Och, dzięki, Bridge – powiedziała Jude po chwili, chyba już nieco spokojniejsza. – Możemy się spotkać dziś wieczorem?
– Yyy, no, Mark dziś przychodzi.
Zapadła cisza.
– Świetnie – powiedziała chłodno. – Świetnie. Nie, naprawdę, baw się dobrze.
O Boże, teraz, kiedy mam faceta, czuję wyrzuty sumienia wobec Jude i Sharon, zupełnie jakbym walczyła w podstępnej, dwulicowej, kolaboranckiej partyzantce. W końcu stanęło na tym, że z Jude i Shaz spotkamy się jutro wieczorem, a dzisiaj przerobimy wszystko jeszcze raz tylko przez telefon, co Jude chyba łyknęła. Teraz lepiej zadzwonię do Magdy, żeby sprawdzić, czy się nie nudzi i czy zdaje sobie sprawę z tego, jak daleka od raju jest praca zawodowa.
– Dzięki, Bridge – powiedziała Magda, kiedy już trochę pogadałyśmy. – Po prostu odkąd urodziłam, czuję się okropnie zdołowana i samotna. Jeremy jutro wieczorem znowu pracuje. Pewnie nie miałabyś ochoty wpaść?
– Yyy, no, umówiłam się z Jude w 192.
Zapadła złowróżbna cisza.
– A ja pewnie jestem za bardzo Szczęśliwą Mężatką, żeby się do was dołączyć?
– Nie, nie, przyjdź. Przyjdź, będzie super!!!
Chyba trochę przesadziłam z entuzjazmem. Wiedziałam, że Jude się obrazi, bo obecność Magdy odwróci uwagę od Podłego Richarda, ale ten problem postanowiłam rozwiązać później. Tak więc teraz jestem już naprawdę spóźniona i będę musiała jechać do Leicestershire bez znajomości materiałów o polowaniu na lisy. Może przeczytam je w samochodzie na światłach? Zastanawiam się, czy powinnam wykonać szybki telefon do Marka Darcy’ego i uprzedzić go, dokąd jadę. Hmmm. Nie. Złe posunięcie. A jak się spóźnię? Lepiej zadzwonię.
11.35.
Hmm. Rozmowa przebiegła następująco: Mark Darcy: Słucham? Ja: Mówi Bridget. Mark (po przerwie): Tak. Eee. Wszystko w porządku? Ja: Tak. Miło było wczoraj, prawda? To znaczy – no wiesz, kiedy… Mark: Tak, wiem. Fantastycznie. (Po przerwie) Prawdę mówiąc, w tej chwili jestem z ambasadorem Indonezji, szefem Amnesty Intemational i wiceministrem handlu i przemysłu. Ja: O, przepraszam. Jadę do Leicestershire. Pomyślałam sobie, że cię zawiadomię, na wypadek, gdyby coś mi się stało. Mark: Na wypadek, gdyby… To znaczy co? Ja: To znaczy, gdybym… się spóźniła. (Koślawe zakończenie). Mark: Tak. To może zadzwoń do ETA, kiedy skończysz? Doskonale. To na razie. Hmmm. Chyba nie powinnam była tego robić. W Jak kochać rozwiedzionego mężczyznę, nie wpadając w obłęd jest wyraźnie napisane, że istnieje jedna rzecz, której naprawdę nie lubią – jak się do nich dzwoni bez powodu, kiedy akurat są zajęci.
19.00.
Z powrotem w mieszkaniu. Pozostała część dnia koszmarna. Po pokonaniu potwornych korków i przebyciu reszty drogi w ulewie znalazłam się w zalanym deszczem Leicestershire, pod drzwiami dużego kwadratowego domu otoczonego wagonami do przewozu koni i mając tylko pół godziny do transmisji. Nagle drzwi się otworzyły i w progu stanął wysoki mężczyzna w sztruksach i całkiem seksownym rozciągniętym swetrze.
– Hmm – mruknął, taksując mnie wzrokiem. – Cholera, lepiej niech pani wejdzie. Pani koledzy są za domem. Gdzie się, cholera, pani podziewała?
– W ostatniej chwili zostałam oddelegowana do sprawy o najwyższej randze politycznej – powiedziałam wyniośle, kiedy mnie prowadził do ogromnej kuchni pełnej psów i części siodła. Nagle się odwrócił, rzucił mi wściekłe spojrzenie, po czym rąbnął pięścią w stół.
– I to ma być wolny kraj! Do czego to dojdzie, skoro już nam zakazują polować w niedzielę, cholera?! Baaaa!
– To samo można by powiedzieć o ludziach, którzy mają niewolników, prawda? – wymamrotałam. – Albo o obcinaniu kotom uszu. Dla mnie to mało eleganckie: kupa ludzi i psów dla zabawy goni jedno małe, przerażone stworzenie.
– A widziała pani kiedyś, cholera, co lis wyprawia z kurczakiem?! – ryknął sir Hugo, czerwieniejąc na twarzy. – Gdybyśmy ich nie tępili, na wsi aż by się od nich roiło.
– To je wystrzelajcie – powiedziałam, rzucając mu mordercze spojrzenie. – Humanitarnie. A w niedzielę uganiajcie się za czymś innym, jak na wyścigach greyhoundów. Przyczepcie do sznurka jakieś pluszowe zwierzątko wysmarowane zapachem lisa.
– Wystrzelać? A próbowała pani kiedyś, cholera, zastrzelić lisa? Cholera, wszędzie by leżały te pani przerażone małe liski, zdychające od ran. Pluszowe zwierzątko. Wrrrrr!
Nagle złapał za telefon i wykręcił numer.
– Finch, ty dupo wołowa! – wrzasnął. – Coś ty mi przysłał… jakąś cholerną socjalistkę? Jak ci się wydaje, że w przyszłą niedzielę dostaniesz quoma [9]…
W tej chwili zza drzwi wychynął kamerzysta i oznajmił z rozdrażnieniem:
– O, tu jesteś? – Potem zerknął na zegarek. – Nie krępuj się, nam się nie śpieszy.
– Finch chce z panią porozmawiać – powiedział sir Hugo.
Dwadzieścia minut później, pod groźbą wylania z pracy, siedziałam na koniu, przygotowując się do wjechania truchtem przed kamerę i przeprowadzenia wywiadu z Rt. Hon. Rządzidupkiem, również na koniu.
– OK, Bridget, wchodzisz za piętnaście, jedź, jedź, jedź! – ryknął mi w słuchawkę Richard Finch z Londynu, na co, zgodnie z instrukcjami, ścisnęłam konia kolanami. Koń jednak niestety ani drgnął.
– Jedź, jedź, jedź, jedź! – wrzasnął Richard. – Cholera, wydawało mi się, że mówiłaś, że umiesz jeździć konno.
– Mówiłam tylko, że mam wrodzony talent do jazdy konnej – syknęłam, gorączkowo dźgając konia kolanami.
– OK, Leicester, zróbcie zbliżenie na sir Hugona, dopóki ta pieprzona Bridget się nie ruszy, pięć, cztery, trzy, dwa… już.
W tym momencie Rt. Hon. Czerwonagęba rozpoczął wrzaskliwą kampanię na rzecz polowań, a ja dalej wierzgałam piętami, aż koń poderwał się neurotycznie i cwałując, wjechał bokiem na plan ze mną, trzymającą się kurczowo jego szyi.
– O, ja pierdolę, kończ, kończ! – ryknął Richard.
– I to już wszystko. Oddaję głos do studia! – zaszczebiotałam, a koń zawrócił i ruszył tyłem na kamerę. Kiedy rozchichotana ekipa odjechała, poszłam – śmiertelnie upokorzona – do domu po swoje rzeczy, po to tylko, by dosłownie wpaść na Rt. Hon. Jurnego Wielgasa.
– Ha! – zagulgotał. – Pomyślałem sobie, że ten ogier nauczy panią, co jest co. Ma pani ochotę, cholera, na jednego?
– Co? – spytałam.
– Krwawa Mary?
Tłumiąc w sobie instynktowny odruch, by wyżłopać czystą wódkę, wyprostowałam się do swego pełnego wzrostu.
– Mówi pan, że to był sabotaż mojego reportażu?
– Może. – Wyszczerzył zęby.
– To skandal – zakomunikowałam. – I zachowanie niegodne przedstawiciela arystokracji.
– Ha! Hart ducha. To lubię u kobiet – powiedział gardłowym głosem, po czym rzucił się w moją stronę.
– Ręce przy sobie! – krzyknęłam, odskakując. Co on sobie myśli? Jestem profesjonalistką, nie przyjechałam tu po to, żeby ktoś się do mnie dobierał. W każdym sensie. Chociaż prawdę mówiąc, to tylko udowadnia, że mężczyźni lubią, jak się na nich nie leci. Muszę o tym pamiętać przy bardziej odpowiedniej okazji. A teraz właśnie weszłam do swojego mieszkania po pokonaniu korka przy Tesco Metro i wdrapaniu się na schody z ośmioma torbami pełnymi zakupów Jestem okropnie zmęczona Hmm Jak to się dzieje, że to zawsze ja chodzę do supermarketu? To tak jakbym jednocześnie była kobietą sukcesu i żoną Tak jakbym żyła w siedemnastym Oooo Miga lampka na sekretarce