– Była trochę… – zaczęłam tłumaczyć.
– Jaka? – spytał z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania.
– Za duża – dokończyłam niezręcznie.
– Za duża, tak? Rozumiem. Dobra, mniejsza z tym. Mogę ci coś przeczytać? – I wyjął z kieszeni kartkę.
– OK. – Zgodziłam się z rezygnacją, opadając na kanapę. Mark odchrząknął.
– „Drogi, drogi Nigelu!” – zaczął. – Pamiętasz mojego kolegę, Nigela, prawda, Bridget? Główny wspólnik z kancelarii. Ten gruby, który nie jest Gilesem? – Znowu odchrząknął. – „Drogi, drogi Nigelu! Wiem, że spotkaliśmy się tylko raz u Rebeki, kiedy wyciągnąłeś ją z jeziora, ale teraz jest Boże Narodzenie i zrozumiałam, że poprzez to, iż jesteś najbliższym kolegą Marka, w jakiś dziwny sposób stałeś się bliski i mnie. Czuję…” – Mark urwał i rzucił mi znaczące spojrzenie. – „…że jesteś mi bardzo bliski. Jesteś wspaniałym człowiekiem: wysportowanym, atrakcyjnym…” – Przypominam, że mowa tu o Grubym Nigelu. – „…pełnym życia…” – Urwał i uniósł brwi. – „…błyskotliwym i twórczym, bo bycie prawnikiem to naprawdę bardzo twórcze zajęcie, zawsze będę pamiętała, jak lśniłeś…” – Tu już się śmiał. – „… błyszczałeś… lśniłeś cudnie w słońcu i w wodzie. Życzę wesołych świąt mojemu drogiemu, drogiemu Nigelowi. Bridget”. Usiadłam ciężko na kanapie.
– No, teraz wszyscy się dowiedzą, jak się narąbałaś. – Mark wyszczerzył zęby. – Przezabawne.
– Będę musiała wyjechać – oznajmiłam ze smutkiem. – Będę musiała na zawsze opuścić ten kraj.
– Ciekawe, że tak twierdzisz – powiedział, klękając przede mną i biorąc mnie za ręce. – Złożono mi ofertę wyjazdu na pięć miesięcy do LA. Do pracy nad sprawą meksykańskich Calabreras.
– Co? – Gorzej już być nie mogło.
– Nie rób takiej przerażonej miny. Chciałem cię spytać… Pojedziesz ze mną? Zaczęłam główkować. Pomyślałam o Jude i Shazzer, o Agnes B na Westboume Grove, o cappuccino w Coins i Oxford Street.
– Bridget? – spytał łagodnie. – Tam jest cieplutko i słonecznie i mają tam baseny.
– O – westchnęłam, strzelając oczami na boki.
– Będę po sobie zmywał – obiecał. Pomyślałam o nabojach i rybach, o przemytnikach narkotyków i Richardzie Finchu, o mojej mamie i dziurze w ścianie, i o kartkach świątecznych.
– Pozwolę ci palić w domu. Spojrzałam na niego. Był taki poważny, uroczysty i słodki, i pomyślałam, że pojechałabym za nim na koniec świata.
– Tak – odparłam szczęśliwa. – Bardzo chętnie tam pojadę.
11.00.
Hurra! Jadę do Ameryki, by rozpocząć nowe życie, jak pionierzy. Wolny kraj. Zeszłej nocy świetnie się bawiłam. Znowu wyjęliśmy nożyczki i zabraliśmy się do artystycznego strzyżenia krzewów, przemieniając choinkę w malutki świąteczny cracker. Sporządziliśmy też listę i jutro wybieramy się na zakupy. Uwielbiam Boże Narodzenie. To celebracja fajnego życia, a nie perfekcjonizmu. Hurra! W Kalifornii będzie fantastycznie: słońce i miliony poradników – ale oczywiście będę unikać książek dotyczących chodzenia na randki – zen, sushi i zdrowa żywność, jak na przykład… Ojej, telefon!
– Bridget? Tu Mark. – Jego głos nie brzmiał zbyt wesoło.
– Nastąpiła pewna zmiana planów. Sprawa Calabreras została odłożona do czerwca. Ale dostałem inne zlecenie, które dość mi się spodobało i… eee… tak sobie pomyślałem…
– Tak? – spytałam podejrzliwie.
– Co byś powiedziała na…
– Na co?
– Na Tajlandię.
Chyba wypiję kieliszeczek wina i zapalę papierosa.
Helen Fielding