Выбрать главу

W pogoni za wężem morskim

(antologia opowiadań fantastyczno-naukowych pisarzy radzieckich)

Wiktor Saparin

W POGONI ZA WĘŻEM MORSKIM

I

Agapow zapewniał zebranych, że gdyby nie to, iż znajdował się wówczas na Księżycu, Kałabuszew nigdy nie zostałby wysłany do jednego z najgłębszych kanałów na dnie Oceanu Indyjskiego.

— Przecież to jest jeden z największych uparciuchów w Układzie Słonecznym! — gorączkował się. — Gdybyście, panowie, zadali sobie odrobinę trudu i zwrócili się do Wszechświatowego Biura Informacyjnego z prośbą o podanie nazwisk ludzi najmniej odpowiednich do uczestniczenia w tej wyprawie, Kałabuszew z całą pewnością znalazłby się w pierwszej dziesiątce.

Ci, którzy przygotowywali wyprawę, wzruszali tylko ramionami. Kałabuszew był nie tylko najlepiej przygotowanym, ale właściwie jedynym specjalistą w dziedzinie węży morskich. Oprócz niego, chyba nikt z naszej planety nie interesował się zjawami ukazującymi się pijanym lub na poły żywym ze strachu marynarzom, w czasach gdy na morzach i oceanach świata niepodzielnie panowały żaglowce. I tylko on, jako namiętny kolekcjoner, przez całe swoje życie wygrzebywał z dawno zapomnianych archiwów, pożółkłych ksiąg i rozsypujących się ze starości gazet, legendarne opowieści opisujące pojawienie się morskich potworów. Wątpliwe, czy nawet Wszechświatowa Biblioteka Cybernetyczna, posiadająca przecież kilka miliardów działów, których elektronową pamięć już od trzech prawie lat nasycano informacjami z różnych dziedzin nauki i techniki, zdobytymi przez ludzkość na całej przestrzeni jej historycznego rozwoju, dysponowała chociażby jedną tysięczną tych danych, jakie zalegały w postaci mikrofilmów i fotokopii ogromne szafy w gabinecie Kałabuszewa. I tylko on mógł powiedzieć, co z tych powieści, notatek czy sprawozdań miało chociażby cień wartości naukowej, a co należało uznać za wytwór pijanej fantazji. Zresztą i on mógł się mylić, co nie przeszkadzało mu niewzruszenie wierzyć w istnienie węży morskich.

Oczywiście, gdyby Komisja dysponowała chociażby jeszcze jednym fachowcem „wężoznawcą”, mogłaby się zastanawiać, którego z nich wysłać na tę wyprawę. Ale w sytuacji, gdy nie ma wyboru, niewysłanie Kałabuszewa na wyprawę, której celem było poszukiwanie hipotetycznego węża morskiego, byłoby zbyt niesprawiedliwe i okrutne. Przecież właśnie on zasłużył na uczestnictwo w tej ekspedycji bardziej niż ktokolwiek inny na świecie!

Kwestia, dlaczego wysłano na wyprawę właśnie Kałabuszewa, nie była w tej chwili najważniejsza i dyskusja na ten temat musiała być, siłą rzeczy, jałowa. Toteż gdy uczestnicy zebrania odrobinę ostygli, przewodniczący posiedzenia, akademik Ławrow, przeszedł do rzeczy najważniejszej:

— Teraz, proszę panów, powinniśmy podjąć decyzję w kwestii, w gruncie rzeczy nie mniej ważnej, kogo posłać na poszukiwanie Kałabuszewa?

Nie wiem dlaczego, ale wszyscy popatrzyli w moją stronę. Do tej chwili byłem przekonany, że zostałem zaproszony wyłącznie w charakterze eksperta, specjalisty w dziedzinie głębokiego pływania podwodnego. I rzeczywiście, w czasie dyskusji zadano mi kilka pytań, dotyczących warunków panujących na dnie Oceanu w rejonie pechowego kanionu. Teraz jednak, najwyraźniej, oczekiwano ode mnie czegoś zupełnie innego.

— Co pan może powiedzieć, kapitanie? — zachęcił mnie Ławrow.

— Na tej wyprawie ciąży większa odpowiedzialność niż na ekspedycji Kałabuszewa — powiedziałem. — Gdyby Kałabuszew nie znalazł swojego węża, świat by się nie zawalił. Nieznalezienie zaś Kałabuszewa to już całkiem inna sprawa.

— My to doskonale rozumiemy, kapitanie — przymrużył oko Ławrow.

— Nie odmawiam — powiedziałem. — Trochę mnie to jego przymrużone oko irytowało. — Zanim jednak poweźmie się ostateczną decyzję, należy zastanowić się, kto jest najlepiej przygotowany do dowodzenia wyprawą ratunkową. Tego właśnie człowieka należy wysłać. Nie możemy powtórzyć błędu, jaki popełniliśmy wysyłając Kałabuszewa.

— Jakie ma pan zastrzeżenia co do swojej kandydatury?

Muszę tu wyjaśnić, że zgodnie z panującym zwyczajem człowiek, któremu powierza się wykonanie specjalnie odpowiedzialnego zadania, ma obowiązek wymienić swoje wady lub inne cechy charakteru, mogące dyskwalifikować go jako kandydata do wypełnienia tego właśnie zadania.

— Zastrzeżeń nie mam — zaprzeczyłem. — Chciałbym natomiast przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie. Przede wszystkim nie wierzę w istnienie tego sławetnego potwora. Obłaziłem, i to dosłownie, bo w lekkim skafandrze nurkowym, chyba wszystkie najgłębsze dziury Oceanu Światowego i mogę panów zapewnić, że ani razu nie natknąłem się na węża morskiego ani na „Latającego Holendra”.

— Ale w istnienie Kałabuszewa pan nie wątpi?

Oko Ławrowa było w dalszym ciągu przymrużone i to coraz bardziej działało mi na nerwy.

— Pańskim zadaniem będzie odszukanie Kałabuszewa, a nie węża morskiego — dokończył Ławrow. To była jego mała zemsta za mojego „Latającego Holendra”.

— Jeżeli dobrze zrozumiałem, Kałabuszew i wąż powinni znajdować się gdzieś razem — wymamrotałem. — A ja zupełnie nie znam zwyczajów węży morskich.

— Żaden z podwodniaków nie wierzy w istnienie węża morskiego, tak samo jak i pan. Pan natomiast jest jednym z najbardziej doświadczonych żeglarzy podwodnych, powiedziałbym nawet — asów. To jest przecież wyprawa ratunkowa, dlatego też wybraliśmy pana.

— W takim razie — powiedziałem — możemy przejść do konkretów. Jeżeli Komisja zdecyduje się zawierzyć mnie dowództwo tej wyprawy, w ciągu dwóch godzin przedstawię listę załogi, która…

— Załogi? — przerwał mi Ławrow. — Nie ma mowy o żadnej załodze. Pan popłynie sam.

Popatrzyłem uważnie na twarze członków Komisji, siedzących w ustawionych półkolem głębokich fotelach. Nie, to zdecydowanie nie byli ludzie, których mogłyby się trzymać tego typu żarty.

— Wbrew wszelkim przepisom?! — Byłem wstrząśnięty. Pokiwałem głową. Przed chwilą ze wszelkimi szczegółami omówiono skutki, do jakich doprowadziło złamanie zasad bezpieczeństwa podczas organizowania wyprawy Kałabuszewa i zaraz potem planu]e się nowe, znacznie poważniejsze pogwałcenie tych zasad. Moje zdumienie było usprawiedliwione.

— Sprawa jest bardzo prosta, kapitanie — powiedział Ągapow. — Kałabuszew popłynął na „Rai” i nikt nie wie, w jaką szczelinę mógł ten jego stateczek zabrnąć, nie mamy z nim łączności, a co za tym idzie, poszukiwać go trzeba przy pomocy takiego samego małego stateczku. Powiem prosto z mostu: nie jest wykluczone, że pan będzie zmuszony podróżować nie tylko pod wodą, ale i pod ziemią.

— Tak, oczywiście słyszałem już o labiryntach podwodnego kanionu Tumberlinga. Znałem również jedną z hipotez twierdzącą, że są to katakumby, które w wyniku jakiegoś kataklizmu zapadły się na dno morskie. Być może, że właśnie tam, w którejś z nisz katakumb, gnieździły się węże morskie. Zupełnie możliwe. Nikt jeszcze nie był w tych dziwnych norach, jakby wygrzebanych w podwodnych skałach. Oczywiście, oprócz Kałabuszewa. Temu człowiekowi wszystko mogło przyjść do głowy i żadne zakazy nie stanowiły dla niego przeszkody.

— No tak, ale przecież „Raja” jest dwumiejscowa — powiedziałem. Nie bałem się, ale przestrzeganie pewnych elementarnych przepisów po prostu wchodzi w krew starych podwodniaków. Nie jesteśmy przecież dziećmi.

— Drugie miejsce może być potrzebne któremuś z ratowanych — po prostu powiedział Ławrow.