A Gorbowski słuchał mnie uważnie.
— Czy te dwie były żywe? — spytał.
— Nie, znaleziono je nieżywe. Ten las jest rezerwatem. Siedmiornice zostały stratowane i częściowo pożarte przez dziki. Ale w odległości trzydziestu kilometrów od wody jeszcze żyły! Ich jamy płaszczowe były nabite wilgotnymi wodorostami. Widocznie w ten sposób siedmiornice tworzą pewien zapas wody, pozwalającej im wędrować po lądzie. Wodorosty pochodziły z jeziora. Niewątpliwie siedmiornice wędrowały z tych jezior dalej na południe, w głąb lądu. Trzeba zaznaczyć, że wszystkie schwytane dotychczas osobniki były dorosłymi samcami. Ani jednej samicy, ani jednego młodego. Być może, samice i młode nie mogą żyć w słodkich wodach i wychodzić na ląd. Wszystko to jest bardzo ciekawe — powiedziałem. — Przecież normalnie zwierzęta morskie zmieniają gwałtownie sposób życia tylko w okresach rozmnażania się. Wówczas instynkt zmusza je do przenoszenia się w całkowicie odmienne warunki. Ale w tym wypadku nie może być nawet mowy o rozmnażaniu. Tutaj działa jakiś inny instynkt, być może jeszcze starszy i potężniejszy. Głównym naszym zadaniem teraz jest prześledzenie szlaków ich migracji. I oto siedzę w tym jeziorze po dziesięć godzin na dobę pod wodą. Dzisiaj naznaczyłem jedną. Jeśli będę miał szczęście, to do wieczora naznaczę jeszcze jedną czy dwie sztuki. Ą nocą one stają się niezwykle aktywne i chwytają wszystko, co się do nich zbliży. Były nawet wypadki atakowania ludzi. Ale tylko w nocy.
Maszka włączyła odbiornik na pełny regulator i lubowała się potężnymi dźwiękami.
— Trochę ciszej, Masza — poprosiłem. Masza przyciszyła radio.
— Więc pan je naznacza — powiedział Gorbowski. — Ciekawe, w jaki sposób?
— Za pomocą generatorów ultradźwiękowych. — Wyjąłem ze strzelby magazynek i pokazałem mu ampułkę. — Strzelam takimi właśnie kulkami. Znajdują się w nich generatory, wysyłające ultradźwięki dające się odbierać pod wodą w promieniu 20–30 kilometrów.
Gorbowski ostrożnie wziął jedną ampułkę i przyglądał się jej z uwagą. Twarz jego stała się przy tym smutna i stara.
— Sprytne — zamruczał. — Proste i sprytne… Jeszcze przez chwilę obracał ampułkę w palcach, jakby badając ją, potem położył ją przede mną na trawie i wstał. Ruchy miał powolne i niepewne. Odszedł kilka kroków w stronę swojego ubrania, rozrzucił je, znalazł spodnie i zastygł trzymając je przed sobą.
Obserwowałem go z uczuciem niejasnego niepokoju. Maszka trzymała w ręku strzelbę, aby pokazać, jak z nią obchodzić, i również wpatrywała się w Gorbowskiego. Kąciki ust miała żałośnie opuszczone. Od niedawna zauważyłem, że często przybiera bezwiednie i taki sam wyraz twarzy jak człowiek, którego obserwuje.
Gorbowski nagle odezwał się bardzo cicho i jakby z kpiną w głosie:
— Zabawne, słowo daję… Jaka oczywista analogia. (Przez stulecia siedziały w głębinach, a teraz wypłynęły i wyszły w obcy, wrogi im świat… I co je goni? Niejasny, prastary instynkt, powiada pan? A może poziom wykorzystania informacji przekroczył u nich próg niepowstrzymanej ciekawości? Przecież lepiej by im było siedzieć w domu, w słonej wodzie, ale coś je ciągnie… ciągnie na brzeg… — Wstrząsnął się cały i zaczął wkładać spodnie. Miał staromodne, długie spodnie i wkładając je podskakiwał na jednej nodze. — Prawda, Stanisławie Iwanowiczu, że to chyba nie są zwykłe głowonogi, co?
— W swoim rodzaju, oczywiście — zgodziłem się.
Ale on już mnie nie słyszał. Odwrócił się w stronę radioodbiornika, cały zapatrzony. I my z Maszą również patrzyliśmy w stronę aparatu. Rozlegały się z niego mocne i nieprzyjemne dla ucha sygnały, przypominające zakłócenia wywoływane pracą aparatu rentgenowskiego. Maszka odłożyła strzelbę.
— Sześć i osiem setnych metra — powiedziała w zamyśleniu. — Chyba jakaś stacja usługowa.
Gorbowski przysłuchiwał się sygnałom z zamkniętymi oczyma i przechyloną na bok głową.
— Nie, to nie stacja usługowa — powiedział — to ja.
— Co?
— To ja. Ja nadaję. Leonid Andriejewicz Gorbowski.
— Po co? Roześmiał się niewesoło.
— Rzeczywiście, po co? Bardzo bym chciał wiedzieć, po co? — Włożył koszulę. — Dlaczego trzej piloci i ich statek po powrocie z rejsu EN 101 — EN 2657 stali się źródłem fal radiowych o długości sześć i osiemdziesiąt trzy setne?
Milczeliśmy. On również zamilkł na chwilę zapinając sandały.
— Badali nas lekarze. Badali nas fizycy. — Wyprostował się i otrzepał ze spodni piasek i źdźbła trawy. — Wszyscy doszli do tego samego wniosku: to jest niemożliwe. Można było skonać ze śmiechu patrząc na ich zadziwione oblicza. Ale nam było, słowo daję, nie do śmiechu. Obozów zrezygnował z urlopu i odleciał na Pandorę. Oświadczył, że woli promieniować jak najdalej od ziemi. Walkenstein poszedł pracować na stacji podwodnej. Tylko ja jeden chodzę i promieniuję przez cały czas na coś czekam. Czekam i boję się, boję się, ale czekam. Czy pan mnie rozumie?
— Nie wiem — powiedziałem i kątem oka spojrzałem na Maszkę
— Ma pan rację — powiedział. Wziął aparat i w zamyśleniu przyłożył go do odstającego ucha. — I nikt nie wie. Tak już jest od miesiąca. Bez przerw, bez osłabień. Ua — ui… Ua — ui… W dzień i w nocy. W radości i zmartwieniu. Po jedzeniu i na głodnego. Przy pracy i w czasie odpoczynku. Ua — ui… A promieniowanie „Tariela” spada. „Tariel” to mój statek. Stoi teraz w hangarze. Zamknięty na wszelki wypadek. Jego promieniowanie zakłóca pracę jakichś agregatów na’ Wenus, przysyłają stamtąd zażalenia, denerwują się… Jutro odprowadzą go gdzieś dalej… — Gorbowski wyprostował się i klepnął długimi rękami po biodrach. — No, na mnie czas. Do widzenia’ Życzę wam powodzenia. Do widzenia, Maszeńko! Proszę sobie nad tym nie łamać głowy — to bardzo trudna zagadka, słowo daję.
Podniósł na pożegnanie rękę, pomachał nią i poszedł — długi, kanciasty. Patrzyliśmy w ślad za nim. Przy namiocie zatrzymał się i powiedział:
— Wiecie… starajcie się jednak możliwie delikatnie złymi siedmiornicami… Bo tak się naznacza, naznacza, a ten naznaczony ma z tego same nieprzyjemności.
I odszedł. Polezałem chwilę na brzuchu, potem spojrzałem na Maszkę. Maszka wciąż jeszcze patrzyła za nim. „Od razu było widać, że Gorbowski zrobił na niej wrażenie. A na mnie nie. Wcale mnie nie wzruszały jego spekulacje na temat tego, że inne istoty rozumne z kosmosu mogą się okazać nieskończenie bardziej inteligentne od nas. A niech tam. Według mnie, im wyżej będą stać, tym mniejsze będą szansę, że się na nas natkną. To tak jak płotki, którym nie straszna sieć z dużymi oczkami. A co do dumy, poniżenia, szoku… Na pewno to przeżyjemy. Ja, na przykład, mogę to przeżyć. I także to, że odkrywamy dla siebie i badamy Wszechświat, który oni znają od dawna — i cóż takiego? My przecież go nie znamy! A oni są dla nas tylko częścią przyrody, którą również trzeba odkryć i zbadać, choćby przewyższali nas wielokrotnie… Oni są dla nas częścią otaczającego nas świata! Chociaż, z drugiej strony, gdyby mnie naznaczono, tak jak ja znaczę siedmiornice…
Spojrzałem na zegarek i od razu siadłem. Trzeba było wracać do pracy. Zapisałem numer ostatniej ampułki. Sprawdziłem aparat do nurkowania. Przyniosłem z namiotu lokator ultradźwiękowy i włożyłem go do kieszonki kąpielówek.
— Pomóż mi, Masza — powiedziałem i zacząłem wkładać aparat.
Masza wciąż jeszcze siedziała przed radioodbiornikiem i słuchała niemilknącego „Ua — ui”. Kiedy pomogła mi już włożyć aparat, razem weszliśmy do wody. Pod wodą włączyłem lokator. Odezwały się sygnały: to naznaczone przeze mnie siedmiornice sennie snuły się po jeziorze. Popatrzyliśmy na siebie znacząco i wypłynęliśmy na powierzchnię. Maszka wypluła wodę, odgarnęła mokre włosy z czoła i powiedziała: — Jest przecież różnica między statkiem kosmicznym i wodorostami w jamie płaszczowej. Kazałem jej wrócić na brzeg i znowu nurkowałem, na miejscu Gorbowskiego nie niepokoiłbym się. Wszystko to jest zbyt niepoważne. Jak i cała jego astroarcheologia. Siady myśli… Szok psychologiczny… Nie będzie żadnego szoku. Najprawdopodobniej wcale się nawzajem nie zauważymy. Zresztą, powiedzcie sami, po jakie licho mieliby się nami interesować?