Выбрать главу

Siewier Gansowski

DZIEŃ GNIEWU

Przewodniczący komisji: Mówisz płynnie kilkoma językami, znasz wyższą matematykę, umiesz wykonywać niektóre czynności. Czy sądzisz, że daje ci to prawo uważać się za człowieka?

Otark: Oczywiście Czy ludzie umieją coś więcej? (Z protokołu komisji państwowej)

Dwu jeźdźców wyjechało z zarośniętej gęstą trawą doliny i zaczęło wspinać się pod górę. Leśniczy jechał przodem na dropiatym ogierze, a Betlee za nim na ryżej kobyle. Na kamienistej ścieżce kobyła potknęła się i uklękła. Zamyślony Betlee omal nie spadł z konia, ponieważ siodło, angielskie wyścigowe siodło o jednym popręgu, nagle znalazło się na końskiej szyi.

Leśniczy zaczekał.

— Niech pan nie pozwala jej opuszczać głowy, ta kobyła lubi się potykać.

Betlee zagryzł wargę i z niechęcią popatrzył na leśniczego. Można było o tym uprzedzić wcześniej, do wszystkich diabłów! Wściekły był również na siebie, bo kobyła go oszukała. Kiedy ją siodłał, nadęła brzuch, żeby popręg był potem zupełnie luźny.

Betlee tak ściągnął wędzidło, że koń zatańczył i odskoczył do tyłu.

Ścieżka znowu biegła równo. Jechali po płaskowzgórzu, przed nimi wznosiły się pokryte lasami zbocza gór. Konie szły długim krokiem, czasem biegły rysią, starając się przegonić jeden drugiego. Kiedy kobyła wysuwała się do przodu, Betlee widział smagłe, chude policzki leśniczego i jego ponure oczy wpatrzone w drogę. Zachowywał się tak, jakby w ogóle nie zauważał swego współtowarzysza.

„Jestem zbyt bezpośredni — myślał Betlee — i to właśnie mi przeszkadza. Już z pięć razy próbowałem z nim zacząć rozmowę, a on albo mi odpowiada monosylabami, albo w ogóle milczy. Najwyraźniej ma mnie za hetkę—pętelkę. Zdaje mu się, że jeżeli człowiek lubi sobie porozmawiać to koniecznie musi być głupim gadułą, niewartym szacunku. Po prostu, tu w tej głuszy, ludzie zatracili miarę wartości. Myślą, że być dziennikarzem to nic nie znaczy. Nawet takim dziennikarzem, jak. Dobrze, ja też nie będę się do niego odzywał. Mam to gdzieś’”

Ale stopniowo nastrój mu się poprawiał. Betlee był człowiekiem, któremu sprzyjało szczęście, i uważał, że wszystkim innym życie powinno się tak podobać, jak podoba się jemu. Zamknięty w sobie leśniczy irytował go, ale nie budził uczucia wrogości.

Pogoda, z rana paskudna, teraz się zmieniła. Mgła zrzedła. Szara pokrywa nieba rozdarła się na oddzielne obłoki. Ogromne cienie szybko biegły po lasach i wąwozach i to dziwnie pogłębiało dziki charakter okolicy.

Betlee poklepał kobyłkę po wilgotnej, pachnącej potem szyi.

— Widocznie pętali ci przednie nogi, kiedy cię wypuszczali w nocy na pastwisko, i dlatego się potykasz. Dobra, jeszcze się dogadamy.

Puścił cugle i zrównał się z leśniczym.

— Mister Meller, czy pan się urodził w tych stronach?

— Nie — powiedział leśniczy nie odwracając głowy.

— A gdzie?

— Daleko.

— A tu jest pan od dawna?

— Od dawna. — Meller spojrzał na dziennikarza. — Lepiej niech pan mówi trochę ciszej. Inaczej mogą usłyszeć.

— Kto?

— Otarki, oczywiście. Któryś usłyszy, powie innym. Albo zwyczajnie — zaczai się, skoczy z tyłu i rozszarpie… W ogóle lepiej będzie, jeżeli nie będą wiedziały, po co tu przyjechaliśmy.

— A czy one często napadają? Gazety pisały, że takie wypadki prawie się nie zdarzają.

Leśniczy nie odpowiedział.

— Czy atakują ludzi? — Betlee mimo woli obejrzał się. — Czy umieją strzelać? W ogóle czy mają broń? Karabiny albo automaty?

— Strzelają bardzo rzadko, mają przecież ręce inaczej zbudowane. Tfu, nie ręce, tylko łapy! Im jest bardzo niewygodnie strzelać.

— Łapy — powtórzył Betlee. — To znaczy, że nie uważacie ich za ludzi?

— Kto? My?

— Tak, wy. Tutejsi mieszkańcy.

Leśniczy splunął.

— Oczywiście, że nie. Tu żaden człowiek nie uważa ich za ludzi.

Sposób mówienia leśniczego nie zachęcał do rozmowy. Ale Betlee już zapomniał, że zdecydował się wyniośle milczeć.

— Niech mi pan powie czy pan z nimi rozmawiał? Czy to prawda, że zupełnie dobrze umieją mówić?

— Stare,tak. Te, które były jeszcze przy laboratorium… A młode gorzej. Ale wszystko jedno, młode są jeszcze niebezpieczniejsze. Mądrzejsze, mają dwa razy większe głowy. — Leśniczy nagle zatrzymał konia. W głosie jego zabrzmiała gorycz. — Niech pan posłucha, niepotrzebnie o tym wszystkim mówimy. Wszystko na nic. Ja już z dziesięć razy odpowiadałem na takie pytania. To się na nic nie przyda.

— Co się na nic nie przyda?

— Cały ten pański przyjazd. Nic z tego nie wyjdzie. Wszystko zostanie tak jak było.

— Dlaczego? Przyjechałem z ramienia bardzo wpływowej gazety. Mamy bardzo szerokie pełnomocnictwa.

Przygotowujemy materiał dla senackiej komisji. Jeśli okaże się, że otarki istotnie stanowią takie niebezpieczeństwo, zastosuje się odpowiednie środki. Przecież pan wie, że tym razem mają zamiar wysłać przeciwko nim wojsko.

— Wszystko jedno, nic z tego nie wyjdzie — westchnął leśniczy. — Przecież nie pan pierwszy tu przyjeżdża. Tu co rok ktoś przyjeżdża, a wszyscy interesują się tylko otarkami. Żaden nie zainteresuje się ludźmi, którzy muszą żyć z otarkami. Każdy pyta: „A czy to prawda, że one mogą się nauczyć geometrii? A czy to prawda, że są otarki, które rozumieją teorię względności?” Jak gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie! Jak gdyby dlatego nie należało ich wytępić!

— Ale ja właśnie po to tu przyjechałem — zaczął Betlee — żeby przygotować materiał dla komisji. I wtedy cały kraj dowie się, że…

— A jak pan myśli, inni nie przygotowywali materiałów? — przerwał mu Meller. — Zresztą… Czy pan będzie w stanie zrozumieć naszą sytuację? Tu trzeba żyć, na miejscu, zrozumieć… Co innego wpaść na chwilę, a co innego być tu przez cały czas. Ech, co tu gadać! Jedziemy. — Koń leśniczego ruszył. — Tu właśnie zaczynają się miejsca, w których trafiają się otarki. Tu, od tej doliny.

Dziennikarz i leśniczy jechali teraz stromym zboczem. Wijąca się ścieżka biegła pod końskimi kopytami wciąż w dół i w dół.

Przed nimi daleko w dole leżała zarośnięta krzewami dolina, przecięta wąską kamienistą rzeczką. Tuż przy niej wznosiła się ściana lasu, a za nią daleko, daleko ubielone śniegiem zbocza Gór Centralnych.

Widoczność była znakomita, wydawało się, że można zobaczyć wszystko w promieniu dziesiątków kilometrów, ale Betlee nigdzie nie mógł dostrzec śladu życia — ani dymku, ani komina, ani stogu siana. Wydawało się, że jadą po wymarłym kraju.

Słońce skryło się za obłokiem i od razu zrobiło się chłodno. Dziennikarz nagle poczuł, że bardzo mu się nie chce zjeżdżać na dół z leśniczym. Wzdrygnął się. Wspomniał z prawdziwym rozczuleniem swoje ciepłe mieszkanie w mieście, jasny i ciepły lokal redakcyjny. Ale zaraz wziął się w garść. Głupstwo! Bywał przecież nie w takich opałach. „Czego mam się bać? Jestem świetnym strzelcem, mam znakomity refleks. Któżby się lepiej nadawał do tej misji niż ja?”