Выбрать главу

Zobaczył, że Meller zdjął strzelbę z ramienia, i zrobił to samo.

Kobyła ostrożnie stawiała kopyta na wąskiej ścieżce.

Kiedy obaj byli już na dole, powiedział:

— Będziemy się starać jechać obok siebie. Lepiej nie rozmawiać. Około ósmej powinniśmy być na farmie Steglika. Tam przenocujemy.

Ruszyli i około dwu godzin jechali w milczeniu, pod górę. Szerokim zakolem minęli Mount — Bear, tak że po prawej mieli przez cały czas ścianę lasu, a po lewej przepaść, której zbocze porośnięte było krzaczkami, tak drobnymi i rzadkimi, że nikt z pewnością nie mógłby się w nich ukrywać… Zjechali ku rzece i jej kamienistym korytem wydostali się na zapuszczoną szosę. Asfalt był spękany, w szczelinach rosła trawa. Na szosie Meller nagle zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać. Potem zsiadł z konia, ukląkł i przyłożył ucho do ziemi.

— Coś jest nie w porządku — powiedział wstając. — Ktoś za nami jedzie. Lepiej zejdźmy mu z drogi.

Betlee również zeskoczył na ziemię i za przykładem leśniczego odprowadził konia w zarośla olszyny.

Mniej więcej po dwu minutach usłyszał stukot kopyt. Tętent przybliżał się. Jeździec widocznie bardzo się śpieszył.

Potem poprzez liście zobaczyli pędzącego galopem siwego konia i jeźdźca, mężczyznę w żółtych butach do konnej jazdy i w płaszczu deszczowym Minął ich tak blisko, że Betlee dokładnie zobaczył jego twarz — wydało mu się, że gdzieś już ją widział. Nawet przypomniał sobie, gdzie to było. Wieczorem, w mieście, przed drzwiami baru. Stało tam pięciu albo sześciu mężczyzn, barczystych, jaskrawo ubranych. Wszyscy mieli jednakowe oczy — półprzymknięte, leniwe, nachalne. Betlee znał te oczy — oczy gangsterów.

Jak tylko jeździec ich minął, Meller wyskoczył na szosę.

— Hej!

Mężczyzna ściągnął cugle i zatrzymał się.

— Hej, poczekaj!

Mężczyzna przyjrzał się wołającemu, najwidoczniej poznał leśniczego. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

Potem mężczyzna machnął ręką, zawrócił konia i popędził dalej. Leśniczy patrzył w ślad za nim, póki nie ucichł stuk kopyt… Potem nagle jęknął i uderzył się pięścią w czoło.

— Teraz to już nic z tego nie wyjdzie! Teraz to już na pewno.

— Co się stało? — zapytał Betlee, który też wyszedł z krzaków.

— Nic… Tylko że teraz nici z całej wyprawy.

— Ale dlaczego? — dziennikarz popatrzył na leśniczego i ze zdumieniem zauważył łzy w jego oczach.

— To już koniec — powiedział Meller, odwrócił się i wierzchem dłoni otarł oczy. — Dranie! Co za dranie!

— Niech pan posłucha — Betlee zaczynał tracić cierpliwość — jeśli ma pan zamiar tak się denerwować, to chyba rzeczywiście nie warto jechać.

— Denerwować! — krzyknął leśniczy. — Więc pana zdaniem ja jestem zdenerwowany? Niech pan patrzy!

Machnięciem ręki wskazał na sosnową gałązkę z czerwonymi szyszkami zwisającą nad drogą o jakie trzydzieści kroków przed nimi.

Zanim Betlee zrozumiał, w jakim właściwie celu ma kontemplować szyszki, zagrzmiał strzał, zapachniało prochem i wisząca z boku szyszka upadła na asfalt

— Teraz widzi pan, jakie mam słabe nerwy. — Meller poszedł po konia.

Do farmy dotarli, kiedy zaczęło się już ściemniać Z niewykończonego, zbudowanego z belek domu wyszedł wysoki, czarnobrody, ze skołtunionymi włosami człowiek i w milczeniu patrzył, jak leśniczy i Betlee rozkulbaczają konie. Potem na ganku pojawiła się kobieta, rudowłosa, o płaskiej, bez wyrazu twarzy, równie rozczochrana jak mąż. A za nią — troje dzieci. Dwu chłopców ośmio— albo dziewięcioletnich i szczuplutka, trzynastoletnia dziewczynka.

Nikogo z tej piątki nie zdziwił, nie ucieszył ani nie zmartwił przyjazd Mellera i dziennikarza. Po prostu stali i w milczeniu patrzyli. Dziennikarzowi nie podobało się to milczenie.

Przy kolacji spróbował wciągnąć ich w rozmowę.

— Jak sobie radzicie z otarkami? Bardzo wam dokuczają?

— Co? — czarnobrody farmer przyłożył dłoń do ucha i przechylił się przez stół. — Co?! — krzyknął. — Niech pan mówi głośniej. Widzi pan, ja trochę nie dosłyszę.

Trwało to kilka minut i farmer uparcie nie chciał zrozumieć, o co chodzi. W końcu rozłożył ręce. Tak, otarki trafiają się tu czasami. Czy mu przeszkadzają? Nie, jemu osobiście nie przeszkadzają. A jeżeli chodzi o innych, to nie wie. Nic na ten temat nie może powiedzieć.

W czasie tej rozmowy szczupła dziewczynka wstała, otuliła się w chustkę i bez słowa wyszła.

Kiedy talerze zostały opróżnione, żona farmera natychmiast przyniosła z sąsiedniego pokoju dwa sienniki i zaczęła przygotowywać posłania dla gości.

Ale Meller zatrzymał ją.

— Lepiej będzie, jeśli przenocujemy w szopie. Kobieta wyprostowała się bez słowa. Farmer pośpiesznie wstał zza stołu.

— Dlaczego? Śpijcie tutaj.

Ale leśniczy już zabierał sienniki.

Wysoki farmer przyświecając latarką odprowadził ich do szopy. Może przez minutę patrzył, jak szykują sobie legowisko, i z wyrazu jego twarzy można było sądzić, że coś chce powiedzieć. Ale tylko podniósł rękę i podrapał się w głowę. Potem odszedł.

— Po co to wszystko? — zapytał Betlee. — Czy otarki wchodzą do domów?

Meller podniósł z ziemi grubą deskę i podparł nią ciężkie masywne drzwi. Potem sprawdził, czy są dobrze zaparte.

— Najlepiej chodźmy spać — powiedział. — Wszystko się może zdarzyć. Bywa, że i do domów się dostają.

Dziennikarz usiadł na sienniku i zaczął rozsznurowywać buty.

— Niech mi pan powie, czy są tu prawdziwe niedźwiedzie? Nie otarki, ale prawdziwe dzikie niedźwiedzie. Przecież w tych lasach było sporo niedźwiedzi, prawda?

— Nie ma już ani jednego — odpowiedział Meller. — Wymordowały otarki, kiedy wyrwały się z laboratorium na wyspie. I wilki też. Były tu jenoty, lisy… Wszystko wymordowały. Zabrały truciznę z rozbitego laboratorium i wytruły. Wszędzie dookoła poniewierały się zdechłe wilki — tych nie wiadomo dlaczego nie jadły. A niedźwiedzie otarki po prostu zeżarły. Wszystkie. One przecież czasem między sobą się zjadają.

— Zjadają się nawzajem?…

— Oczywiście, przecież to nie ludzie. Nigdy nie wiadomo, czego się po nich można spodziewać.

— To znaczy, że wy tutaj uważacie je za zwyczajne zwierzęta?

— Nie — leśniczy pokiwał głową. — Nie uważamy ich za zwierzęta. To tylko tam u was w miastach zastanawiają się, czy to zwierzęta, czy ludzie. My tu na miejscu dobrze wiemy, że otarki to ani jedno, ani drugie. Rozumie pan, do tej pory było tak: byli ludzie i były zwierzęta. I to wszystko. A teraz jest coś trzeciego: otarki. I pojawiło się to po raz pierwszy od początku świata. Otarki to nie zwierzęta — dobrze by było, gdyby to były zwierzęta. Ale i nie ludzie, oczywiście.

— Niech mi pan powie — Betlee czuł, że nie może się powstrzymać od pytania, którego banalność była dla niego oczywista — czy to prawda, że one bez trudu opanowują wyższą matematykę?

Leśniczy odwrócił się gwałtownie.

— Zamknij się pan z pańską wyższą matematyką’ I to już! Ja osobiście nie dam złamanego grosza za takiego, co zna wyższą matematykę. Tak, matematyka dla otarkow to chleb z masłem! No i co z tego? Trzeba być człowiekiem — w tym cała rzecz’