Выбрать главу

Leśniczy odwrócił się i zagryzł wargę.

„To neurastenia — pomyślał Betlee. — W dodatku daleko posunięta. Ten leśniczy jest po prostu chory”.

Ale leśniczy już się uspokoił. Było mu głupio z powodu tego wybuchu. Po chwili milczenia zapytał: Przepraszam, a czy pan go widział? Kogo?

No, tego całego geniusza, Fiedlera. Fiedlera? Widziałem. Rozmawiałem z nim przed samym przyjazdem tutaj… Z polecenia redakcji.

Na pewno go trzymają w zamkniętej kasie pancernej? Żeby mu się, broń Boże, coś nie stało…

Tak, pilnują go — Betlee przypomniał sobie, jak sprawdzali jego przepustką i zrewidowali go, zanim dostał się na drugą stronę muru chroniącego Centrum Naukowe. Potem znowu sprawdzenie przepustki i ponowna rewizja przed wjazdem do Instytutu. I wreszcie wszystko po raz trzeci, zanim wpuszczono go do ogrodu, gdzie na jego spotkanie wyszedł sam Fiedler. — Rzeczywiście go pilnują. Ale to naprawdę genialny facet. Kiedy miał trzynaście lat opracował swoje poprawki do ogólnej teorii względności”. To niezwykły człowiek, chyba się pan zgodzi ze mną?

— A jak on wygląda?

— Jak wygląda?

Dziennikarz zmieszał się. Przypomniał sobie Fiedlera, kiedy uczony w luźnym białym ubraniu wyszedł do ogrodu. Szeroka miednica, wąskie ramiona, krótka szyja… Był to dziwny wywiad, ponieważ Betlee czuł się, jakby to nie on przeprowadzał wywiad, ale jakby raczej jego wypytywano. To znaczy — Fiedler odpowiadał na jego pytania. Ale jakoś niepoważnie. Jak gdyby się podśmiewał z dziennikarza i w ogóle z całego świata zwyczajnych ludzi tam za murami Centrum Naukowego. I sam zadawał pytania. Ale jakieś dziwnie idiotyczne, na przykład, czy Betlee lubi sok z marchwi. Jakby ta rozmowa była rodzajem eksperymentu — profesor Fiedler studiuje zwyczajnego człowieka.

— Profesor jest średniego wzrostu — powiedział Betlee. — Małe oczka… Ale czy pan go nigdy nie widział? Przecież on tu bywał na wyspie w laboratorium.

— Był dwa razy — odpowiedział Meller. — Ale przyjechało z nim tylu z ochrony, że zwyczajnych śmiertelników nawet na kilometr nie dopuszczali. Wtedy jeszcze otarki trzymano za ogrodzeniem i nad nimi pracowali Richard i Klein. Kleina otarki potem zjadły. A od czasu kiedy się rozbiegły, Fiedler więcej się tu nie pokazywał… Co on teraz mówi na temat tych otarków?

— Co mówi? Powiedział, że to był bardzo ciekawy z naukowego punktu widzenia eksperyment. Bardzo obiecujący. Ale teraz już się tym nie zajmuje. Pracuje nad czymś, co ma jakiś związek z promieniowaniem kosmicznym… Powiedział jeszcze, że jest mu przykro z powodu ludzi, którzy padli ofiarą otarków.

— A po co to wszystko zostało zrobione? W jakim celu?

— Jak by to panu powiedzieć?… — Betlee zamyślił się. — Rozumie pan, w nauce zdarza się i tak: „A co się stanie, jeżeli?” W ten sposób narodziło się wiele odkryć.

— W jakim sensie: „A co, jeżeli?”

— No na przykład: A co będzie, jeżeli w polu magnetycznym umieścimy przewód i przepuścimy przez niego prąd? Wyjdzie z tego silnik elektryczny… Krótko mówiąc, zwyczajny eksperyment.

— Eksperyment — Meller zacisnął zęby — ładny eksperyment… Napuścili ludojadów na ludzi. Teraz nikt o nas nawet nie pomyśli. Radźcie sobie sami, jak.miecie. Fiedler już dawno nie pamięta ani o nas, ani o otarkach. A ich tu namnożyły się setki i nikt nie wie, i co wymyślą przeciw nam — Meller westchnął i chwilę milczał. — Pomyśleć tylko, co mu przyszło do głowy! Zrobić takie zwierzęta, żeby były mądrzejsze od człowieka. Poszaleli w tych miastach. Najpierw bomby atomowe, a teraz to. Chcą wygubić wszystkich ludzi.

Leśniczy wstał, podniósł nabity sztucer i położył go na ziemi obok siebie.

— Niech pan posłucha, panie Betlee. Jeżeli coś się stanie, jeśli ktoś będzie pukał albo próbował wyłamać drzwi, niech pan leży tak, jak pan leżał. Inaczej w ciemności nawzajem się powystrzelamy. Niech pan leży, a ja już będę wiedział, co robić. Tak się wytrenowałem, że budzę się jak pies od samego przeczucia.

Rano, kiedy Betlee wyszedł z szopy, słońce świeciło tak jasno, zieleń wymyta deszczem była taka świeża, nocne rozmowy wydały mu się tylko bajką.

Czarnobrody farmer był już w polu — jego koszula bielała po drugiej stronie rzeczki. Przez sekundę dziennikarzowi wydało się, że może to właśnie jest szczęście — wstawać rano ze słońcem, nie znać trosk i smutków nerwowego miejskiego życia, mieć w rękach trzonek łopaty, a pod nogami skiby burej ziemi. Ale leśniczy szybko sprowadził go na ziemię, wychynął zza obejścia ze sztucerem w ręku.

— Mech pan idzie, coś panu pokażę.

Obeszli szopę i weszli do sadu od tyłu. Meller zachowywał się dziwnie. Pochylony, przebiegł przez krzaki i przykucnął w rowie obok kartofliska. Potem gestem nakazał dziennikarzowi, żeby zrobił to samo.

Szli rowem wzdłuż sadu. W pewnej chwili usłyszeli z domu głos kobiety, ale nie sposób było zrozumieć, co mówiła.

Meller zatrzymał się.

— Niech pan patrzy.

— Na co?

— Pan mówił, że jest pan myśliwym. Niech pan patrzy!

Na ziemi, między kępkami trawy był odciśnięty wyraźny pięciopalczasty ślad.

— Niedźwiedź? — z nadzieją w głosie zapytał Betlee.

— Jaki niedźwiedź? Niedźwiedzi już od dawna tu nie ma.

— To znaczy, że otark? Leśniczy skinął głową.

— Zupełnie świeże — szepnął dziennikarz.

— Nocne ślady — powiedział Meller — Wilgotne, widzi pan? Był w domu, zanim jeszcze zaczął padać deszcz.

— W domu? — Betlee poczuł, jak mu mrówki przeszły po grzbiecie. — W domu?

Leśniczy nie odpowiedział, ruchem głowy wskazał dziennikarzowi rów i obaj drogę powrotną przeszli milczeniu..

Przy szopie Meller odczekał, póki dziennikarz się nie wysapał.

— Od razu wczoraj tak sobie pomyślałem. Jeszcze wtedy, kiedyśmy wieczorem przyjechali i Steglik zaczął udawać, że jest przygłuchy. Po prostu starał się, żebyśmy głośniej mówili, żeby otark mógł słyszeć. A otark siedział w pokoju obok. Dziennikarz poczuł, że głos mu odmawia posłuszeństwa.

— Co?! To znaczy, że ludzie łączą się z otarkami? Przeciwko ludziom?!

— Nie tak ostro — powiedział leśniczy. — Co to znaczy: „łączą się”? Steglik nic nie mógł zrobić. Otark przyszedł i został. To się często zdarza. Otark przychodzi na przykład i kładzie się na pościelone łóżko w sypialni. Albo po prostu wygoni ludzi z domu i sam go zajmie na dzień albo dwa.

— No a ludzie? Tak spokojnie to wszystko znoszą? Dlaczego nie zabijają otarków? Dlaczego nie strzelają?

— Jak tu strzelać, jeżeli w lesie siedzą inne otarki? A farmer ma dzieci i bydło, które się pasie na łące, i dom, który można podpalić. Ale przede wszystkim dzieci. Przecież one mogą dziecko porwać. Czy to upilnuje się taki drobiazgi A poza tym otarki wszystkim dawno zabrały broń. Jeszcze na samym początku. Pierwszego roku.

— I ludzie oddali?

— A co mieli robić? Kto nie oddał, ten potem gorzko żałował…

Nagle przerwał i wpatrzył się w zarośla o piętnaście kroków przed nimi.

Wszystko, co stało się potem, nie trwało dłużej niż dwie — trzy sekundy.

Meller poderwał sztucer i szczęknął zamkiem. Jednocześnie nad krzakami uniosła się bura masa, błysnęły wielkie oczy, złe i przerażone, rozległ się głos:

— Nie strzelajcie! Nie strzelajcie!

Instynktownie dziennikarz złapał Mellera za ramię. Huknął strzał, ale kula strąciła tylko gałązkę. Bura masa zgięła się wpół, jak kula potoczyła się po lesie i zniknęła między drzewami. Przez kilka sekund słychać było jeszcze trzask gałęzi, a potem i to ucichło.