Выбрать главу

— Do wszystkich diabłów! — leśniczy odwrócił się z wściekłością. — Dlaczego pan to zrobił?

Pobladły Betlee wyszeptał:

— On mówił jak człowiek.. On prosił, żeby nie strzelać.

Przez sekundę leśniczy patrzył na niego, potem gniew mu minął i na twarzy pojawił się wyraz obojętnego zmęczenia. Opuścił strzelbę.

— Tak, rzeczywiście… Pierwszy raz to robi wrażenie.

Z tyłu za nimi rozległ się szelest. Obaj odwrócili się. Żona farmera powiedziała:

— Chodźcie do domu. Już nakryłam do stołu.

W czasie jedzenia wszyscy udawali, że nic właściwie się nie stało.

Po śniadaniu farmer pomógł im osiodłać konie. Pożegnali się w milczeniu.

Kiedy odjechali kawałek od farmy, Meller zapytał:

— Jakie są właściwie pana plany? Bo ja niezupełnie dobrze zrozumiałem. Powiedziano mi, że mam pana obwieźć po tych górach i na tym koniec.

— Jakie mam plany?… Właśnie rozejrzeć się po okolicy. Zobaczyć ludzi, im więcej, tym lepiej. Jeżeli się uda, poznać bliżej jakiegoś otarka. Jednym słowem, dobrze wczuć się w atmosferę.

— No i co, atmosfera na farmie odpowiada panu?

Betlee wzruszył ramionami.

W tej chwili leśniczy wstrzymał konia.

— Cicho… Nadsłuchiwał.

— Ktoś biegnie za nami… Na farmie coś się musiało stać.

Dziennikarz nie zdążył się zdziwić, że leśniczy coś w ogóle słyszał, skoro nic przecież nie słychać, kiedy z tyłu rozległ się krzyk:

— Hej, Melłer! Meller!

Zawrócili konie. Za nimi, z trudem chwytając oddech, biegł farmer. Prawie padał, kiedy złapał za łęk siodła Mellera.

— Otark porwał Tinę. Zaciągnął ją do Łosiego Wąwozu.

Farmer łowił powietrze ustami, po czole spływały mu krople potu.

Jednym zamachem leśniczy wrzucił farmera na swoje siodło. Jego ogier skoczył naprzód, aż błoto bryznęło mu spod kopyt.

Nigdy przedtem Betlee nie uwierzyłby, że z taką szybkością będzie konno pędził na przełaj. Doły, pnie powalonych drzew, krzaki, rowy migały pod nim zlewając się w burą mozaikę. W jakimś momencie zbiło mu z głowy czapkę, nawet nie zauważył, kiedy to się stało.

Zresztą to zupełnie nie zależało od niego. Jego koń w porywie szlachetnej rywalizacji za wszelką cenę starał się nie zostać w tyle za ogierem Mełlera. Betlee objął klacz za szyję. W każdej chwili oczekiwał śmierci.

Przemknęli lasem, zostawili za sobą wielką polanę, pochyłe zbocze, minęli biegnącą żonę farmera i zjechali do wąwozu.

Tu leśniczy zeskoczył z konia i razem z farmerem pobiegł wąską ścieżką w głąb młodego rzadkiego sosnowego lasku.

Dziennikarz również zostawił swoją kobyłę zarzuciwszy jej lejce na szyję i rzucił się za Mellerem. Biegł, a jego mózg automatycznie rejestrował zdumiewającą przemianę Mellera. Z poprzedniego apatycznego zobojętnienia nie zostało ani śladu. Ruchy jego były lekkie, celowe, nie zastanawiając się ani sekundy zmieniał kierunek, przeskakiwał doły, przełaził pod nawisłymi gałęziami. Zachowywał się tak, jakby ślad otarka był namalowany białą farbą.

Przez jakiś czas Betlee wytrzymywał tempo biegu, potem zaczął zostawać w tyle. Serce jak oszalałe tłukło mu się w piersi, dusił się, paliło go w gardle. Przestał biec, przez kilka minut wlókł się przez las samotnie, potem usłyszał przed sobą głosy.

W najwęższym miejscu wąwozu stał przed gęstymi krzakami leszczyny leśniczy z bronią gotową do strzału, a obok niego ojciec dziewczynki.

Leśniczy powiedział, wyraźnie oddzielając słowa:

— Puść ją. Inaczej cię zabiję.

Mówił w kierunku krzaków leszczyny.

W odpowiedzi rozległ się ryk, zmieszany z dziecięcym płaczem.

Leśniczy powtórzył:

— Ja cię zabiję. Życie poświęcę, żeby cię wytropić i zabić. Ty mnie znasz.

Znowu rozległ się ryk, a potem głos — ale nie ludzki, a jakiś jakby gramofonowy, zlewający słowa w jedno.

— A jak ją puszczę, to mnie nie zabijesz?

— Nie — odpowiedział Meller. — Wtedy odejdziesz żywy.

Przez chwilę z krzaków słychać było tylko pochlipywanie.

Potem usłyszeli trzask gałęzi, mignęło coś białego i z zarośli wyszła smukła dziewczynka. Zakrwawioną lewą rękę podtrzymywała prawą. Pochlipując przeszła obok trzech mężczyzn i nie patrząc na nich pobrnęła chwiejąc się w stronę domu.

Wszyscy trzej odprowadzali ją wzrokiem.

Czarnobrody farmer spojrzał na Mellera i Betleego. W jego szeroko otwartych oczach było coś tak przejmującego, że dziennikarz nie wytrzymał i opuścił głowę.

— Tak — powiedział farmer.

Meller i Betlee zatrzymali się na noc w maleńkiej opustoszałej gajówce. Do jeziora z wyspą, na której mieściło się kiedyś laboratorium, było zaledwie kilka godzin jazdy konno, ale Meller nie chciał jechać w ciemności.

Był to już czwarty dzień ich podróży i dziennikarz czuł, że jego wypróbowany optymizm zaczyna pękać w szwach. Do tej pory przy każdej spotykającej go przykrości miał na podorędziu zdanie: „A jednak życie jest piękne!” Ale teraz zaczynał rozumieć, że to znakomite porzekadło przydatne, kiedy podróżujesz w przedziale pierwszej klasy albo kiedy popychasz szklane drzwi, aby znaleźć się w hallu hotelu, gdzie właśnie jesteś umówiony z jakąś znakomitością — że ta świetna teoria jest kompletnie nieprzydatna na przykład w wypadku Steglika.

Cały kraj robił wrażenie porażonego ciężką chorobą. Ludzie byli apatyczni i milczący. Nawet dzieci się nie śmiały.

Pewnego razu Betlee zapytał Mellera, dlaczego farmerzy stąd nie uciekają. Meller wyjaśnił, że wszystko, co tutejsi ludzie mają — to ziemia. Ale teraz nie sposób jej sprzedać. Nikt jej darmo nie weźmie. Z powodu otarków.

— A dlaczego pan stąd nie wyjedzie?

Leśniczy zamyślił się. Zagryzł wargi i po chwili milczenia odpowiedzą!:

— Pomimo wszystko jest ze mnie jakiś pożytek. Otarki się mnie boją. Nie mam tu nic. Ani rodziny, ani domu. Nie można mnie w żaden sposób zastraszyć. Ze mną można tylko walczyć. Ale to jest ryzykowne.

— To znaczy, że otarki pana szanują?

Meller ze zdumieniem uniósł głowę.

— Otarki? Co też pan! One przecież nie mogą nikogo szanować. To nie ludzie. Mogą się tylko bać. I słusznie. Przecież je zabijam.

Jednak otarki szły na pewne ryzyko. I leśniczy, i dziennikarz czuli to. Mieli takie wrażenie, jakby stopniowo wokół nich zamykał się pierścień obławy. Trzykrotnie do nich strzelano. Raz z okna opuszczonego domu, dwukrotnie z lasu. I za każdym razem znajdowali potem świeże niedźwiedzie ślady. I w ogóle śladów otarków było coraz więcej, z każdym dniem coraz więcej…

W gajówce rozpalili ogień na paru kamieniach i przygotowali sobie kolację. Leśniczy palił fajkę i smutnie patrzył przed siebie.

Konie przywiązali naprzeciw otwartych drzwi gajówki.

Dziennikarz patrzył na Mellera. Przez cały czas, kiedy byli razem, nieustannie wzrastał jego szacunek do tego człowieka. Leśniczy nie miał żadnego wykształcenia, całe życie spędził w lasach, nie czytał prawie niczego i nawet przez dwie minuty nie można było z nim rozmawiać na przykład o sztuce… Niemniej jednak dziennikarz czuł, że nie pragnąłby mieć lepszego przyjaciela. Sądy leśniczego zawsze były rozumne i samodzielne, a jeśli nie miał nic do powiedzenia — milczał. Z początku wydał się dziennikarzowi człowiekiem słabym i nerwowym, ale teraz Betlee zrozumiał, że była to zastarzała gorycz człowieka, którego kraj z łaski uczonych dotknęło wielkie nieszczęście.