Ostatnie dwa dni Meller czuł się bardzo źle. Męczył go atak malarii. Wysoka gorączka pokryła mu twarz czerwonymi plamami.
Wygasł ogień na ognisku i leśniczy niespodziewanie zapytał:
— Niech mi pan powie, czy on jest młody?
— Kto?
— Ten uczony. Fiedler.
— Młody — odpowiedział dziennikarz. — Coś około trzydziestki. Nie więcej. Bo co?
— Właśnie. To bardzo źle, że on jest młody.
— Dlaczego?
Meller przez chwilę milczał.
— Bo ich, tych zdolnych, od razu zabierają i hodują gdzieś na boku. Cackają się z nimi jak z jajkiem. A oni nawet życia dobrze nie znają. I dlatego nie mają litości dla ludzi… — westchnął. — Najpierw trzeba być człowiekiem. A dopiero potem uczonym.
Wstał.
— Pora się kłaść. Trzeba będzie spać na zmianę. Otarki mogą nam wymordować konie.
Dziennikarz czuwał pierwszy.
Konie chrupały siano obok małego zeszłorocznego stogu. Betlee usiadł w progu domku, sztucer położył na kolanach. Ciemności zapadły nagle. Dopiero po chwili oczy Betleego przywykły do mroku. Potem wzeszedł księżyc. Niebo było gwiaździste, bezchmurne. Gdzieś wysoko pokrzykując przeleciało stadko maleńkich ptaszków, które ze strachu przed drapieżnikami wolały dokonywać swoich jesiennych przelotów nocą.
Betlee wstał i obszedł gajówkę dookoła. Las gęstą ścianą otaczał polanę, na której stał domek, i w tym właśnie kryło się niebezpieczeństwo. Betlee sprawdził, czy broń jest nabita.
Zaczął przeglądać w myśli wydarzenia ostatnich dni, wyobraził sobie, jak będzie opowiadał o otarkach w redakcji. Potem przyszło mu do głowy, że właściwie myśl o powrocie nie opuszczała go ani na chwilę i przydawała jakieś szczególne zabarwienie wszystkiemu, z czym się tu spotykał. Nawet wtedy, kiedy brał udział w pogoni za otarkiem, który porwał Tinę, nie zapominał ani na sekundę, że niezależnie od grozy sytuacji, on, Betlee, może w każdej chwili zawrócić i pojechać do siebie, do domu.
,Ja mogę wrócić — powiedział sam do siebie. — Ale Meller? Ale wszyscy inni?”
Ta myśl była zbyt przykra, by mógł ją przemyśleć do końca.
Siadł w cieniu gajówki i zaczął rozmyślać o otarkach. Przypomniał sobie tytuł artykułu w gazecie. — „Rozum bez dobroci”. To było mniej więcej to, o czym mówił leśniczy. Otarki nie były dla niego ludźmi, ponieważ nie znały litości. Rozum bez dobroci. Ale czy to możliwe? Czy w ogóle może istnieć rozum bez dobroci? Co było pierwotne? Czy dobroć jest immanentną właściwością rozumu? Czy też odwrotnie? Obecnie zostało już ustalone, że otarki posiadają większą od ludzi zdolność logicznego i abstrakcyjnego myślenia, że mają lepszą pamięć. Chodziły plotki, że kilka otarków z pierwszej partii oddano do dyspozycji ministerstwa wojny, gdzie zajmują się rozwiązywaniem jakichś specjalnych zadań. Ale przecież i „rozumne maszyny” też zajmują się rozwiązywaniem wszelkich specjalnych zadań. I jaka tu różnica?
Przypomniał sobie, jak jeden z farmerów opowiedział jemu i Mellerowi, że niedawno widział prawie zupełnie gołego otarka i jak leśniczy odpowiedział na to, że w ostatnim czasie otarki stają się coraz bardziej podobne do ludzi. Czy rzeczywiście zawojują kiedyś i świat? Czy Rozum Bez Dobroci okaże się silniejszy od człowieka?
„Ale nawet jeżeli tak się stanie — powiedział sam do siebie — to jeszcze nieprędko. Ja w każdym razie Lzdążę przeżyć swoje życie i umrzeć spokojnie”. Ale w tej samej chwili jakby go coś uderzyło obuchem: dzieci! W jakim świecie będą żyły? W świecie otarków czy w świecie cybernetycznych robotów, które również są nieludzkie i również, jak twierdzą niektórzy, mądrzejsze od człowieka?
Niespodziewanie pojawił się przed nim jego synek i powiedział:
— Posłuchaj, tatusiu. My to my, prawda? A oni to oni. Ale one” przecież też myślą o sobie, że one to my? „Szybko dojrzewacie w dzisiejszych czasach — pomyślał Betlee — kiedy ja miałem siedem lat, nie zadawałem takich pytań”.
Gdzieś z tyłu trzasnęła gałązka. Chłopiec znikł. Dziennikarz z trwogą rozejrzał się dookoła, nasłuchiwał. Nie, wszystko w porządku.
Trzepotliwym lotem nietoperz ukośnie przeleciał przez polanę.
Betlee wstał. Przyszło mu do głowy, że leśniczy coś przed nim ukrywa. Na przykład do tej pory nie powiedział mu, co to był za człowiek, którego na pustej szosie spotkali pierwszego dnia.
Oparł się plecami o ścianę gajówki. I znowu pojawił się przed nim syn, i zapytał:
— Tatusiu, a skąd to wszystko? Drzewa, domy, powietrze, ludzie? Skąd się wzięło to wszystko?
Betlee zaczął opowiadać chłopcu o ewolucji Wszechświata, potem poczuł ostre ukłucie w sercu i obudził się.
Księżyc zaszedł. Ale niebo już trochę pojaśniało.
Koni na polanie nie było. Mówiąc dokładnie jednego nie było wcale, a drugi leżał na trawie i wokół niego kotłowały się trzy szare cienie. Jeden z nich wyprostował się i Betlee zobaczył ogromnego otarka. Otark miał wyjątkowo dużą głowę i wielkie błyszczące w półmroku oczy. Wyszczerzona paszcza odwróciła się w stronę dziennikarza.
Potem gdzieś bardzo blisko rozległ się szept:
— On śpi.
— Nie, już się obudził.
— Podejdź do niego.
— Będzie strzelał.
— Już wcześniej by strzelał, gdyby mógł. Albo śpi, albo go sparaliżowało ze strachu. Podejdź do niego
— Podejdź sam.
A dziennikarza rzeczywiście sparaliżowało. To było zupełnie jak we śnie. Rozumiał, że stało się coś nie do naprawienia, że spotkało ich nieszczęście, ale nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą.
Znowu szept:
— Ale tamten, ten drugi. Tamten będzie strzelał.
— Tamten jest chory. Nie obudzi się… No idź, słyszysz!
Z ogromnym trudem Betlee spojrzał w bok. Zza gajówki pojawił się otark. Był maleńki, podobny do świni.
Przezwyciężając skuwający go strach Betlee nacisnął cyngiel. Dwa strzały rozległy się jeden za drugim, dwie kule poleciały w niebo.
Betlee zerwał się, broń wypadła mu z rąk. Wskoczył do środka, zatrzasnął za sobą drzwi i zasunął zasuwę.
Leśniczy stał z bronią gotową do strzału. Jego wargi poruszyły się i Betlee raczej odczytał z nich niż usłyszał pytanie:
— Konie? Dziennikarz skinął.
Za drzwiami coś zaszurało. Otarki podparły je czymś od zewnątrz.
— Meller, hej, hej!
Leśniczy rzucił się do okienka i wysunął na dwór strzelbę. Natychmiast czarna łapa mignęła na tle bledniejącego nieba — ledwie zdążył cofnąć broń.
Z tamtej strony drzwi roześmiano się z zadowoleniem.
Gramofonowy rozciągający słowa głos powiedział:
— A więc, skończyłeś się, Meller.
Zgłuszyły go inne głosy:
— Meller, Meller, porozmawiaj z nami.
— Ej, leśniczy, powiedz coś ciekawego. Jesteś przecież człowiekiem, powinieneś mieć rozum…
— Podyskutuj ze mną, zobaczysz, ja cię przekonam…
— Porozmawiaj ze mną, Meller. Możesz mi mówić po imieniu. Nazywam się Filip.
Leśniczy milczał.
Betlee chwiejnymi krokami podszedł do okna. Głosy rozlegały się tuż obok, za drewnianą ścianą. Śmierdziało zwierzętami — krwią, gnojem i jeszcze czymś.
Ten otark, który nazwał się Filipem, odezwał się tuż pod oknem:
— Dziennikarz, tak? Ty, który podszedłeś?
Betlee odkaszlnął. W gardle było mu sucho. Ten sam głos zapytał: