Выбрать главу

— Po coś tu przyjechał? Zrobiło się cicho.

— Przyjechałeś po to, żeby nas wytępili?

Przez moment trwała cisza, potem wzburzone głosy zaczęły mówić:

— Oczywiście, że oni chcą nas wytępić… Najpierw nas zrobili, a teraz chcą nas wymordować…

Rozległ się ryk, potem hałas. Betlee miał wrażenie, że otarki pogryzły się między sobą.

Przekrzykując wszystkich powiedział ten, który się nazwał Filipem:

— Ej, leśniczy, dlaczego nie strzelasz? Ty przecież zawsze strzelasz. Porozmawiaj teraz ze mną.

Nagle gdzieś z góry huknął strzał. Betlee odwrócił się.

— Leśniczy stał na kamieniach z ogniska i strzelał przez rozsunięte żerdzie krytego słomą dachu. Strzelił dwukrotnie, błyskawicznie nabił dubeltówkę i znowu strzelił.

Otarki rozbiegły się. Meller zeskoczył na dół.

— Teraz musimy zdobyć konie. Inaczej źle z nami będzie.

Obejrzeli trzy zabite otarki.

Jeden młody rzeczywiście był prawie nieowłosiony, sierść porastała mu tylko tył głowy.

Betlee o mało nie zwymiotował, kiedy Meller przewrócił otarka na trawie. Opanował się, zatykając sobie usta.; Leśniczy powiedział:

— Niech pan pamięta, że to nie ludzie. Chociaż umieją mówić. One zjadają ludzi. I siebie nawzajem też zjadają.

Betlee rozejrzał się dookoła. Było już widno. Pola— na, las, zabite otarki — wszystko to na sekundę wydało mu się nierealne.

Czy to możliwe? Czy to naprawdę, on, Donald Betlee, stoi tu w lesie?

— Tu właśnie otark zjadł Kleina — powiedział Meller. — To opowiadał jeden z naszych miejscowych ludzi. Wynajął się do sprzątania w laboratorium, kiedy to jeszcze było laboratorium. Tego wieczoru przypadkowo był w pokoju obok. I wszystko słyszał…

Dziennikarz i leśniczy znajdowali się teraz na wyspie, w głównym budynku centrum naukowego. Rano zdjęli siodła z zabitych koni i groblą przedostali się na wyspę. Mieli teraz tylko jedną strzelbę na dwu, ponieważ sztucer Betleego zabrały ze sobą otarki. Plan Mellera polegał na tym, żeby za dnia dotrzeć do najbliższej farmy i wypożyczyć konie. Ale dziennikarz wybłagał u niego pół godziny na obejrzenie porzuconego laboratorium.

— Słyszał wszystko — opowiadał leśniczy. — To było wieczorem, gdzieś około dziesiątej. Klein rozmontowywał jakieś urządzenie i majstrował przy kablach, a otark siedział na podłodze i rozmawiał z nim. Cos na temat fizyki. To był jeden z pierwszych otarków, którego tu wyhodowali i uważali za najmądrzejszego ze wszystkich. Umiał nawet mówić w obcych językach… Nasz chłopiec mył obok podłogę i słyszał ich rozmowę. Potem nastąpiło milczenie i coś runęło na podłogę. I nagle nasz chłopiec usłyszał: „O Boże!” To był głos Kleina i było w nim takie przerażenie, że pod chłopcem nogi się ugięły. Potem rozległ się straszny krzyk: „Ratunku!” Nasz chłopiec zajrzał do tego pokoju i zobaczył, że Klein leży na podłodze, a otark rozszarpuje go… Chłopiec ze strachu nie mógł się ruszyć z miejsca, tylko stał i patrzał. I dopiero wtedy, kiedy otark ruszył na niego, zatrzasnął drzwi.

— A co było potem?

— Potem zabiły jeszcze dwu laborantów i uciekły. Ale nie wszystkie. Pięć albo sześć zostało, jak gdyby nigdy nic. I kiedy przyjechała komisja ze stolicy, rozmawiały z nią. Te zostały wywiezione. Dopiero później okazało się, że w pociągu zjadły jeszcze jednego człowieka.

W wielkiej hali laboratoryjnej wszystko zostało jak było. Na długich stołach stały przyrządy pokryte warstwą kurzu, a na kablach aparatu rentgenowskiego wisiała pajęczyna. Tylko szyby w oknach były wybite I— i przez dziury dostały się do środka gałęzie dzikiej akacji.

Meller i dziennikarz wyszli z głównego budynku.

Betlee koniecznie chciał zobaczyć aparat do napromieniowania i poprosił leśniczego o dodatkowe pięć minut. Asfalt na głównej uliczce porzuconego osiedla zarósł trawą i młodymi, ale już gęstymi krzakami. Było po jesiennemu jasno — znakomita widoczność pozwalała dojrzeć wszystko w promieniu wielu kilo— metrów.

Na placu Meller nagle się zatrzymał.

— Nic pan nie słyszy?

— Nie — odpowiedział Betlee.

— Cały czas myślę, jak one wspólnie zaczęły nas osaczać w gajówce. Nigdy dotąd tego nie było. Zawsze działały w pojedynkę.

Znowu zaczął nadsłuchiwać.

— Żeby tylko nie zrobiły nam niespodzianki. Lepiej wynosić się stąd jak najszybciej.

Podeszli do przysadzistego okrągłego budynku z wąskimi zakratowanymi oknami… Ciężkie drzwi były półotwarte, betonowa podłoga za progiem przykryta cienką warstwą leśnych śmieci — rudymi sosnowymi igłami, kurzem, skrzydełkami much.

Ostrożnie weszli do pierwszego pomieszczenia z ciężkim nawisłym nad głową sufitem. Jeszcze jedne ciężkie drzwi prowadziły do niskiej sali.

Zajrzeli tam. Puszysta wiewiórka jak płomyk mignęła po drewnianym stole i wyskoczyła na dwór przez kratę w oknie. Leśniczy przez chwilę patrzył w jej ślad. Przysłuchiwał się czemuś ściskając w ręku dubeltówkę, potem powiedział:

— Nie, nic z tego nie będzie.

I szybko zawrócił.

Ale było za późno.

Na zewnątrz rozległ się hałas, wejściowe drzwi z cmoknięciem zatrzasnęły się. Potem usłyszeli taki dźwięk jakby je zawalono czymś ciężkim.

Przez sekundę Betlee i Meller patrzyli na siebie, potem rzucili się do okna.

Betlee wyjrzał na zewnątrz i odskoczył.

Plac i szeroki pusty basen, wybudowany tu kiedyś nie wiadomo po co, były pełne otarków. Było ich mnóstwo i nowe pojawiały się jak spod ziemi. Tłum tych nie — ludzi i nie — zwierząt wrzeszczał i ryczał.

Obaj mężczyźni, oszołomieni, milczeli.

Niedaleko od nich młody otark wspiął się na tylne łapy. W przednich trzymał coś okrągłego.

— Kamień — szepnął dziennikarz wciąż jeszcze nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. — On chce rzucić kamień.

Ale to nie był kamień.

Okrągły przedmiot przeleciał obok kraty, coś błysnęło, zapachniało gorzkim dymem.

Leśniczy zrobił krok do tyłu. Na twarzy miał wyraz zdziwienia. Wypuścił strzelbę i przycisnął ręce do piersi.

— O do diabła! — powiedział, podniósł dłoń i obejrzał zakrwawione palce. — Załatwiły mnie.

Zrobił dwa niepewne kroki, kucnął, a potem usiadł przy ścianie.

— Załatwiły mnie.

— Nie! — krzyknął Betlee drżąc jak w gorączce. — Nie!

Meller zagryzł wargi i uniósł ku niemu białą twarz.

— Drzwi!

Dziennikarz podbiegł do wyjścia. Tam z zewnątrz znowu ciągnięto coś ciężkiego.

Betlee zasunął jedną zasuwę, potem drugą. Na szczęście wszystko tu tak urządzono, że można było dobrze zamknąć się od środka. Betlee wrócił do leśniczego. £. Meller już leżał przy ścianie, przyciskając dłonie do rany. Na koszuli powoli rozpływała się wielka plama. Nie pozwolił zrobić sobie opatrunku.

— Wszystko jedno — powiedział. — I tak czuję, że już ze mną koniec. Po co mam się męczyć? Niech mnie pan nie rusza.

— Ale przecież przyjdą nam na pomoc! — krzyknął Betlee.

— Kto?

W pytaniu zabrzmiała tak tragiczna ironia, że dziennikarzowi zrobiło się zimno.

Przez jakiś czas milczeli, potem leśniczy zapytał:

— Czy pamięta pan tego człowieka na koniu, którego widzieliśmy pierwszego dnia?

— Tak.

— To on prawdopodobnie uprzedził otarki, że pan przyjechał. Oni trzymają się razem: bandyci i otarki. Niech się pan temu nie dziwi. Ja wiem, że jeśliby z Marsa przyleciały jakieś ośmionogi, to też znaleźliby się ludzie, którzy by się z nimi dogadali.