— Tak — wyszeptał dziennikarz.
Do wieczora nic nie uległo zmianie. Meller szybko słabł, chociaż krwawienie ustało. Nadal nie pozwalał się opatrzyć. Dziennikarz siedział obok niego na kamiennej podłodze.
Otarki pozostawiły ich w spokoju. Nie próbowały wyważyć drzwi ani rzucać granatów. Szum ich głosów za oknem to się uciszał, to wzmagał.
Kiedy słońce opuściło się i zrobiło się chłodniej, leśniczy poprosił o wodę. Betlee napoił go z manierki i obmył mu twarz.
Meller powiedział:
— Może to i dobrze, że pojawiły się otarki. Teraz będzie jasne, co to takiego człowiek. Teraz będziemy wiedzieli, że człowiek to nie taka istota, która umie liczyć i zna geometrię. Człowiek to coś innego. Za bardzo ci uczeni są dumni z tej swojej nauki. A nauka to jeszcze nie wszystko.
Meller umarł w nocy, a dziennikarz żył jeszcze trzy dni.
Pierwszego dnia myślał tylko o ratunku i przechodził od rozpaczy do nadziei, parę razy strzelał przez okno łudząc się, że ktoś usłyszy i przyjdzie mu na pomoc.
Pod wieczór zrozumiał, że nie ma na co liczyć. Jego życie wydało mu się nagle podzielone na dwie zupełnie do siebie nie pasujące części. Najbardziej dręczyło go właśnie to — brak jakiegokolwiek logicznego związku. Z jednej strony — dostatnie przyjemne życie znanego dziennikarza, życie, które skończyło się, kiedy razem z Mellerem wyjechali z miasta w stronę pokrytych lasami gór Centralnego Łańcucha. Ta pierwsza część jego życia w żadnym razie nie zapowiadała, że przyjdzie mu zginąć tu, na wyspie, w hali porzuconego laboratorium.
Całej drugiej części życia mogło równie dobrze nie być. Była bowiem pasmem przypadków. Mogło jej nie być. Mógł tu w ogóle nie przyjeżdżać. Mógł odmówić w redakcji wykonania tego zadania i wybrać sobie inne. Zamiast zajmować się otarkami, mógł polecieć na Pustynię Nubijską, gdzie pracowano nad ocaleniem pamiątek staroegipskiej kultury.
Sprowadził go tu idiotyczny przypadek. I to było najgorsze.
Kilkakrotnie Betlee jakby przestawał wierzyć w to, co się z nim stało, zaczynał spacerować po sali, dotykał oświetlonych słońcem ścian, strącał kurz ze stołów.
Otarki nie wiadomo dlaczego całkowicie przestały się nim interesować. Na placu i w basenie zostało ich bardzo mało… Czasami zaczynały się gryźć między sobą i raz Betlee z przerażeniem zobaczył, jak kilka z nich rzuciło się na jednego, rozerwało go na strzępy i pożarło.
W nocy nagle przyszło mu do głowy, że jego śmierci winien jest Meller. Poczuł do niego taki wstręt, że wyciągnął ciało leśniczego do pierwszego pomieszczenia i położył przy samych drzwiach.
Godzinę albo dwie beznadziejnie przesiedział na podłodze powtarzając w kółko:
— Boże, dlaczego właśnie ja? Dlaczego?
Na drugi dzień skończyła mu się woda i zaczęło go dręczyć pragnienie. Ale teraz już Betlee ostatecznie zrozumiał, że nie ma dla niego ratunku, uspokoił się i znowu zaczął myśleć o swoim życiu — inaczej niż przedtem. Przypomniał sobie, że już na samym początku podróży powstał spór między nim a leśniczym. Meller powiedział mu, że farmerzy nie zechcą z nim rozmawiać. „Dlaczego?” — zapytał Betlee. „Dlatego że pan żyje w cieple i w dostatku — odpowiedział Meller. — Dlatego że pan jest z tych na górze. Z tych, którzy ich zaprzedali”. — „Ale dlaczego ja mam być z tych na górze? — nie zgodził się Betlee. — Nie zarabiam wiele więcej niż oni”. — „No i co z tego? — r powiedział leśniczy. — Pana praca jest lekka, odświętna. Przez te wszystkie lata, kiedy oni tu ginęli, pan pisał swoje artykuły, chodził po restauracjach, prowadził dowcipne rozmowy…”
Betlee zrozumiał teraz, że to była prawda. Jego optymizm, którym się tak pysznił, był w ostatecznym rachunku optymizmem strusia. Po prostu chował głową w piasek, kiedy działo się coś złego. Czytał w gadżetach o egzekucjach w Algierze, o głodzie w Indiach, a sam myślał o tym, skąd wziąć pieniądze na meble do swojego pięciopokojowego mieszkania, w jaki sposób o jeszcze kilka stopni podnieść dobre mniemanie o sobie u tej czy innej wpływowej osobistości. Otarki, ludzie-otarki, rozstrzeliwali demonstrujące tłumy, spekulowali zbożem, przygotowywali wojny, a on odwracał się, udając, że się nic godnego uwagi nie dzieje. Z tego punktu widzenia całe jego poprzednie życie okazało się powiązane z tym, co się teraz stało. Jeżeli nigdy nie występował przeciwko złu, należy mu się za to teraz zapłata…
Drugiego dnia otarki kilkakrotnie próbowały z nim rozmawiać przez okno. Betlee nie odpowiadał. Jeden otark powiedział:
— Ej, redaktor, wychodź. My ci nic złego nie zrobimy.
A drugi, który stał obok, roześmiał się.
Betlee znowu myślał o leśniczym. Teraz to były inne myśli. Przyszło mu do głowy, że leśniczy był bohaterem. Mówiąc szczerze, jedynym prawdziwym bohaterem, jakiego Betlee w ogóle w życiu poznał. Samotny, przez nikogo nie wspierany, wystąpił przeciwko otarkom, walczył z nimi i zginął nie poddając się.
Na trzeci dzień Betlee zaczął majaczyć. Wydawało mu się, że wrócił do redakcji i dyktuje stenografistce artykuł.
Artykuł nazywał się: „Czym jest człowiek?”
Dziennikarz głośno dyktował, ale myśli mu się plątały…
Trzeciego dnia rano rozległ się wybuch. Betlee obudził się. Wydawało mu się, że twardo stoi na nogach z bronią gotową do strzału. A w rzeczywistości bezsilnie leżał pod ścianą.
Zobaczył nad sobą zwierzęcy pysk. Z wielkim wysiłkiem przypomniał sobie nagle, do kogo był podobny Fiedler. Do otarka!
Ale potem myśl ta od razu znikła. Nie czując, że go rozszarpują, w ostatniej sekundzie, Betlee zdążył pomyśleć, że otarki w gruncie rzeczy nie są takie straszne, że jest ich nie więcej niż sto albo może dwieście, w tym zapomnianym przez wszystkich kraju. Że z nimi można będzie dać sobie radę. Ale ludzie! Ludzie!
Nie wiedział, że wieść o śmierci Mellera rozniosła się po całym kraju i że doprowadzeni do ostatecznej rozpaczy farmerzy wykopywali ukrytą broń.
Jeremi Parnow i Michał Jemcew
ŚNIEŻKA
— W portfelu mam paszport, zaświadczenie z miejsca pracy, kilka różnokolorowych legitymacji z potwierdzeniem opłacenia składek członkowskich, ale osobiście jestem widmem, chimerą. Nie mam prawa chodzić tym ośnieżonym, trotuarem, oddychać tym mocnym jak amoniak powietrzem. Nawet człowiek pozbawiony wszelkich praw i przyjemności życia, na zawsze zamknięty w więzieniu, posiada więcej praw aniżeli ja. Bez porównania więcej!
Tak mi się właśnie wydaje, choć nie zawsze jestem tego pewien. Zbyt zwykły i znany mi jest otaczający mnie świat. Napęczniałe od szronu gałęzie drzew upodobniły się do młodych jelenich rogów. Przewody są zaledwie widoczne na tle obojętnego nieba. Stały się grube i białe, podobne do manilskiej liny. Anteny na dachu wydziału fizyki zastygły w białym półmroku. Zupełnie jak maszty widmowej fregaty. Wydział chemii sygnalizuje o sobie jakimś dziwnym — trudno określić przyjemnym czy wstrętnym — zapachem eterów organicznych. Zwykły, codzienny świat! Tylko pamięć trwożnie ściska serce i szepcze:
Marzycielskie złudne plany,
Wszystko — odbłysk zwierciadlany
Dni minionych — dawnych dni…*
Wczoraj było jeszcze lato, a dziś — zima. To „wczoraj” — to nieprawda. Nie, to nie było wczoraj…
Nie mam płaszcza. A właściwie wisi on gdzieś w szatni, ale numerek znajduje się w kieszeni kogoś innego. I znów nieprawda: „kogoś innego”. Wcale nie… Po prostu jeszcze nie wymyślono odpowiedniego słowa. Idę szybko, żeby nie zmarznąć. Dam sobie jakoś radę bez płaszcza. Dawniej często biegałem bez palta na wydział chemii albo do głównego gmachu.