Zatrzymałem się i drgnąłem. Tego tylko jeszcze brakowało! O mało nie wpadłem pod ogromny „MAZ”*. Kierowca wychylił się i zawiłe przekleństwa rozdarły czyste kłujące powietrze.
Zaśmiałem się. Ależ z ciebie frajer, kierowco! Przecież jestem tylko widmem! Przejeżdżaj mnie! Twój adwokat zawsze potrafi cię wybronić. Nie można przecież zabić tego, kto nie istnieje.
Jakie bzdury ciągle jednak przychodzą mi do głowy. Muszę nie zapominać się i nie odrywać. Muszę pamiętać, że tutaj — jestem obcy.
Naprzeciw mnie idzie wielobarwny tłum studentów. „Beztroscy i dumni, jak muszkieterzy po kolejnym zwycięstwie nad gwardzistami kardynała, głośno śmieją się i chełpią bez ustanku.
— A ty co miałeś, Pingwinie? — Wysoki fircykowaty chłopiec zwrócił się do małego rudzielca.
— Ach! Głupstwo! Absorpcja, izoterma Langmura, podwójna warstwa elektryczna i dwustrukturalny wzór wody… Dałem radę po prostu jedną lewą ręką… „Zdawali chemię fizyczną” — pomyślałem i zwolniłem kroku.
— Spójrz tylko, co mam na sobie — powiedział rudy, wyciągając spod szalika kołnierzyk błękitnej w białe ciapki koszuli. — Nie rozumiem, jak to się jeszcze trzyma! Wszystkie egzaminy w niej zdaję. Przynosi szczęście! Ubranie też stare, jeszcze ze szkoły.
Poczułem łagodną i smętną zawiść.
A oto czerwony granit schodów. Przyprószone śniegiem kanadyjskie jodły. Pokryta kokieteryjną śnieżną czapką kamienna łysina Butlerowa.
Z przyzwyczajenia sięgnąłem do kieszeni po przepustkę.
Serce mi piknęło i zatrzymało się.
Z przesadnym wigorem przywitałem się z portierką i podsunąwszy jej pod nos na pół uchyloną przepustkę, podbiegłem do windy.
Biedna portierka! Jeśliby tylko zobaczyła datę, jaka figuruje w rubryce mojej przepustki: „Przedłużona do…”
Zapaliła się czerwona strzałka. Zaraz otworzą się drzwi windy. Pomyślałem, że lepiej jechać na czwarte piętro. Co będzie, jeśli go spotkam i ktoś zobaczy nas razem? Zimno mi się zrobiło na samą tę myśl.
O tym, żeby pojechać do domu, także nie było mowy. Rodzice by tego nie wytrzymali. Nie powinni o niczym wiedzieć. Jeśli będę musiał się z nimi spotkać, to trzeba będzie od razu wszystko im powiedzieć.
Myśląc o nim, nawet zacząłem się śmiać. Humor, prawdopodobnie, jest wprost proporcjonalny do niezwykłości i nienaturalności sytuacji. Pomyśleć tylko, jaka zmiana nastąpiła w mgnieniu oka! A obiektywnie? Ile czasu minęło od chwili, gdy broniąc mej pracy zerwałem czarny pokrowiec?
Moje przesłanki teoretyczne u nikogo nie wywołały szczególnych sprzeciwów. Szef, oczywiście, dał wspaniałą ocenę, oficjalni oponenci czepiali się jakichś szczególików.
Jeden z nich, profesor Prosochin, długo przecierał okulary chustką do nosa, chuchał na szkła i stękał. Powoli i skrzypiąc jak nie nasmarowane koło, coś tam mruczał nad papierkiem. Wszystkim było zupełnie wszystko jedno, ile rozdziałów, stronic i szkiców zawiera praca, jaką rodzimą i zagraniczną bibliografię przytacza. Członkowie Rady Naukowej ocenili już dla siebie pracę i nudząc się wysłuchiwali wywodów pedantycznego profesora.
Chwilami robiłem notatki, zaznaczając poszczególne zdania. Miałem jeszcze wygłosić swoją replikę. Prosochin wreszcie zakończył swe przemówienie sakramentalnym zdaniem:
— Wszakże zaznaczone przeze mnie braki w żadnym wypadku nie pomniejszają znaczenia przedłożonej pracy, która odpowiada wszelkim wymogom stawianym tego rodzaju pracom, i jej autor bezwarunkowo zasługuje na nadanie mu tytułu naukowego doktora nauk fizyczno-matematycznych.
Profesor Walentinow, przewodniczący Rady Naukowej, wysoki, przystojny, z aluminiowego koloru siwizną, dostojnie zakaszlał i spytał:
— Czy broniący pracy ma odpowiadać razem obu oponentom, czy też każdemu z osobna?
— Razem! Razem! — rozległy się z sali głosy członków Rady Naukowej, którzy mieli już powyżej uszu tej” jednostajnej procedury obrony.
— A więc, w takim razie — powiedział Walentinow, uśmiechając się czarująco jak lord, który otrzymał Order Podwiązki — prosimy naszego szanownego gościa Samsona Iwanowicza Gogoceridze o zajęcie miejsca na katedrze.
Członek — korespondent Gogoceridze dosiadł katedry jak dżygit konia. Srogim wzrokiem obrzucił salę, nikogo zresztą tym nie pesząc — Samson Iwanowicz był człowiekiem najłagodniejszym w świecie — i wypalił serię, jak karabin maszynowy:
— Skrupulatna i drobiazgowa analiza dokonana przez szanownego Sergiusza Aleksandrowicza Prosochina zwalnia mnie z konieczności szczegółowego zreferowania pracy szanownego Wiktora Arkadiewicza (wdzięczny skłon głowy w moją stronę). Dlatego pozwolę sobie zatrzymać się tylko na niektórych brakach pracy. Nie jest ich wiele i wszystkie one toną w morzu materiału oczywiście pozytywnego.
Gogoceridze odetchnął i wytarł czerwoną twarz śnieżnobiałą chustką.
— Tak… nie będę omawiał walorów pracy, lecz tylko krótko o jej brakach.
To „krótko” trwało 17 minut. Zacząłem nawet denerwować się, ale szef uspokajająco mrugnął do mnie okiem. Wyliczywszy wszystkie braki, Gogoceridze wypił szklaneczkę borżomu i wypowiedział tradycyjną formułę, że mimo tego i owego praca odpowiada, a broniący zasługuje.
Wstałem, by wygłosić replikę końcową. Ponieważ nikt na mnie nie napadał, poszczególne zaś fragmenty, które nie spodobały się oponentom, były mało istotne, postanowiłem nie kąsać. Pięć minut dziękowałem wszystkim, którzy pomogli mi w pracy. To było chyba najważniejsze. Nie daj Boże, żebym kogoś pominął! Następnie uczyniłem rewerans pod adresem oponentów, obiecując uwzględnić w swej dalszej pracy wszytkie ich uwagi i w ogóle w swym dalszym życiu kierować się ich drogocennymi radami.
Szef potakiwał głową w takt moich słów. Wszystko szło gładko.
Następnie Walentinow zaapelował do obecnych na ‘sali o aktywność. Nikt jednak nie kwapił się z wystąpieniem. Ociągając się, jakby wypełniając swój obowiązek, wystąpił jakiś członek Rady Naukowej, coś tam pomruczał i usiadł. Jeszcze ktoś gadał jakieś pięć minut na tematy oderwane i powiedział, że tacy młodzi naukowcy jak ja są potrzebni, a moja praca wykracza ponad poziom pracy na stopień doktora.
— I nagle usłyszałem długo oczekiwane pytanie. Zadała mi je jakaś nieznajoma dziewczyna:
— Uważnie słuchałam tego fragmentu referatu Wiktora Arkadiewicza, w którym zawarty jest teoretyczny wywód o możliwości przemieszczenia w kierunku przeciwnym wektorowi czasu. Nawet podkreśliłam sobie ten fragment w tekście referatu. Bardzo chciałabym wiedzieć, jakie istnieją przesłanki eksperymentalnego sprawdzenia tego efektu.
Pytanie było doskonałe! Przewidzieliśmy je z szefem jeszcze miesiąc temu i przygotowaliśmy znakomitą odpowiedź. Szef zabronił mi nawet napomknąć, mamy już gotowe urządzenie. Mogłoby to zaszkodzić obronie pracy. Wszyscy by się od razu poruszyli. Stawialiby pytania — co i jak. Z trudem namówiłem szefa, aby ukryte pod czarnym pokrowcem urządzenie umieścić jednak na sali, w której toczyła się obrona. Tak, na wszelki wypadek…
Gdy dziewczę zadało swoje pytanie, szef uśmiechnął się i kiwnąwszy głową w kierunku urządzenia przyłożył palec do warg. Mrugnąłem do niego porozumiewawczo: wiem. Czy jestem sam swoim wrogiem?
Wstałem, żeby odpowiedzieć na pytania i jeszcze raz błysnąć erudycją. Wypowiedziałem kilka ogólników, podziękowałem tym, którzy wystąpili, r przeszedłem do odpowiedzi na to pytanie. W gruncie rzeczy jedyne, na które warto było odpowiedzieć.