Nagle dostrzegłem oczy tej dziewczyny. Ciemnomiodowe, ze złotymi iskierkami, myślące i poważne. Sir Lancelot dosiadł konia, Don Kichot wbił lancę w skrzydło wiatraka.
Nie wiem, jak do tego doszło, ale zbliżyłem się do urządzenia, zerwałem z niego pokrowiec i powiedziałem:
— Oto!
W sali zapanowała cisza. Na szefa starałem się nie patrzeć. Uniesienie minęło i zrozumiałem, że zrobiłem głupstwo. Ale odwrotu już nie było. Rzuciłem się więc do ataku, jak w otchłań:
— Moc tego doświadczonego urządzenia jest bardzo niewielka. Dlatego będę mógł przenieść się w przeszłość zaledwie o kilka miesięcy. Zaraz to zrobię. Proszę, aby gdy zniknę, wszyscy pozostawali na swych miejscach. W każdym razie, by nikt nie próbował stanąć na tym miejscu, gdzie obecnie znajduje się urządzenie… Wkrótce powrócę.
Sala wstrzymała oddech. Podszedłem do tablicy rozdzielczej i włączyłem urządzenie. Jak we śnie włożyłem na czoło kryształową obręcz, zdjąłem marynarkę, podwinąłem rękawy i dotknąłem miedzianych kontaktów. Następnie nacisnąłem wyłącznik. Ostatnim, co zobaczyłem, były otwarte usta profesora Walentinowa. W ręce trzymał swój notes w ozdobnej skórzanej oprawie, który kupił w Ameryce Południowej.
Na sali było chłodno i ponuro. Zdjąłem obręcz, ustawiłem wskaźnik na zero i wyłączyłem urządzenie. Następnie rozejrzałem się wokół. Na ścianach majaczyły zmarznięte liście, jak z bajki. Mieniły się opałowym blaskiem. Niewyraźne błyski zastygały na pustych ławkach. Wysoki sufit tonął w mroku. Podszedłem do drzwi i pociągnąłem je do siebie. Były zamknięte. Co za pech! To mogło zepsuć wszystko. Wszczynanie alarmu jest zupełnie bezcelowe, a nawet niebezpieczne. Wszystkie sale są na noc zamykane. Czekać do rana? Ale czy będą czekali na mnie ci, których zostawiłem …w przyszłości?
Ciekawe, która może być godzina? Gdzieś wyżej, nad tablicą, powinien znajdować się zegar. Wydawało mi się, że widzę słaby blask jego okrągłego szkła. Zacząłem przypominać sobie, gdzie znajduje się wyłącznik.
Dziwne! Przecież tyle razy byłem w tej sali, i w dzień i wieczorem, a nigdy nie zwróciłem uwagi, gdzie znajduje się wyłącznik.
Zbliżyłem się do ściany, przylgnąłem do niej i wyciągnąwszy ręce zacząłem posuwać się po obwodzie sali. Wreszcie namacałem wyłącznik. Był tuż obok drzwi. Że też nie wpadło mi to do głowy?
Zabłysło światło. Zegar wskazywał dwadzieścia siedem minut po czwartej. Do rozpoczęcia zajęć pozostawało cztery godziny. Jeśli przypadkiem nie trafiłem na niedzielę. Postanowiłem poczekać. Wyłączyłem światło, przeszedłem w głąb sali i położyłem się na ostatniej ławce. Sprzątaczka, która przyjdzie tu wcześnie rano, nie zauważy mnie. Ile razy tu już spałem!
Ale wtedy wszystko było inaczej. Profesor rozwodził się nad czymś z katedry, a wokół byli studenci. Jedni notowali wykład, drudzy grali w osła, inni szeptem rozmawiali, a ja spałem.
Długo kręciłem się na twardej ławie. Jaka szkoda! Dlaczego właściwie nie wziąłem ze sobą marynarki? Miałem na sobie tylko nylonową koszulę z podwiniętymi rękawami. Opuściłem je, objąłem się rękami za ramiona i spróbowałem usnąć. Ale myśli płoszyły sen.
Jak tylko otworzą salę, będę musiał nie zauważony prześliznąć się do laboratorium. Zanim nadejdą koledzy, a zwłaszcza on. Postaram się przebrać w stary kostium narciarski, w którym zwykle przeprowadzam eksperymenty. Wisi w mojej szafce obok białego kitla. Dobrze, że portfel z pieniędzmi był w kieszeni spodni, a nie w marynarce! Jestem już głodny, a co będzie rano… Rzeczywiście, co będzie rano?
Wszystko odbyło się tak, jak przewidywałem. Przepełzłem pod stołami, udało mi się zmylić czujność cioci Kati, która mrucząc coś pod nosem wysypywała na podłogę mokre opiłki, i wyśliznąłem się na korytarz. O urządzenie byłem spokojny. Naszych studentów nauczono, żeby niczego nie ruszali rękami, a pracownicy naukowi nie będą manipulowali przy nieznanym przyrządzie. Zwłaszcza jeśli na jego korpusie widnieje ostrzeżenie.
Po przebraniu się, na łeb na szyję pobiegłem po schodach na dół. Chciałem przedostać się na wydział chemii. Tam mam mniej znajomych i spokojniej będę mógł przemyśleć swoją sytuację. Biegnąc korytarzem drugiego piętra zajrzałem przez uchylone drzwi do czytelni. Nie było nikogo. Po tłumiącym kroki dywanie podszedłem do parapetu okna zastawionego doniczkami z kaktusami i agawami. Za oknem żyło poranne miasto. Spowite dymami kominy, mosty z mknącymi po nich trolejbusami, spieszący do pracy ludzie. To była rzeczywistość, taka sama obiektywnie istniejąca rzeczywistość, jak ja sam.
W czytelni wszystkie stoły były zajęte. Profesorowie i aspiranci zostawili swoje teczki, zeszyty, notatki, wieczne pióra. Za kilka chwil powrócą tutaj do przerwanej pracy. Na jednym z profesorskich stołów pewien przedmiot zwrócił moją uwagę. Był to notes profesora Walentinowa. Skórzana żółta oprawa ozdobiona kolorowymi hieroglifami starożytnych Azteków. W tym notesie profesor zapisuje wszystkie swoje zajęcia na dzień następny. Szybko przewertowałem zapisane kartki. Ostatni zapis był zrobiony 11 grudnia. „A więc dziś jest jedenasty grudnia, a zapis był zrobiony wczoraj” — pomyślałem. Pod tą datą figurowało:
1. Zatelefonować do Nik. Andr. w sprawie Astangowej.
2. 11.30–13.20 — wykład na III roku
3. O 14.00 — Rada Naukowa
4. O 17.00 — aspiranci.
Tak, dziś jest jedenasty grudnia… Ponad siedem miesięcy… I nagle przyszła mi do głowy wspaniała myśl. Obejrzałem się, czy nikogo nie ma w drzwiach, szybko schowałem notes do kieszeni i wybiegłem z czytelni.
Na wydziale chemii panowała krzątanina towarzysząca sesji egzaminacyjnej. Wszyscy się spieszyli, byli przejęci i zdenerwowani. Ze schodów staczały się hordy roześmianych szczęśliwców. Nawet portierkom udzielił się ten nastrój.
— Ten zdaje, kto się uczy — mówiła jedna z nich, rozplątując kłębek wełny — moja nawet książki kładzie na noc pod poduszkę, i do pantofla monetę kładzie, a jeśli się nie nauczyła — to nic z tego…
Z sykiem otworzyły się przede mną drzwi windy, a ja ciągle jeszcze nie byłem zdecydowany, co robić. Drzwi z hałasem zamknęły się. Sygnał — i winda posłuszna wezwaniu z góry odjechała beze mnie. Postanowiłem poczekać na rozpoczęcie zajęć i zatelefonować do niego. Później przecież może pójść na wydział chemii albo jeszcze gdzieś.
Moneta ze szczękiem wpadła w stalową gardziel automatu. Kokieteryjny głos kobiecy zaśpiewał:
— Allo — u?
Ledwie przełknąłem zdanie, które mi się o mało nie wyrwało: „Dzieńdoberek, Rajeczka. To ja, Wiktor”.
— Allo — u?
— Poproszę Wiktora Arkadiewicza — powiedziałem, oblizując zaschłe wargi.
Słuchawkę odłożono na szkło biurka. Słyszałem charakterystyczny dźwięk. A w ogóle przecież wiem, gdzie oni kładą słuchawkę. Było cicho. Od czasu do czasu dochodziły przytłumione przez odległość odgłosy rozmów. Ale oto usłyszałem, że ktoś idzie. Mężczyzna szedł dużymi, pewnymi krokami. Było mi przyjemnie, że on właśnie ma taki chód. W duecie, trochę nie nadążając za mężczyzną, drobiły obcasiki — szpilki. Wytężyłem słuch.
— Gdybym nie wiedziała, Wiktorze Arkadiewiczu, że jest pan w domu, to pomyślałabym, że ktoś sobie żarty ze mnie stroi — z daleka, z innej planety rozległ się sopran Rajeczki. — Zupełnie pana głos!
— Słucham — słuchawkę podniósł mężczyzna. A to historia!