Głos jego był mi obcy i nieprzyjemny. Przypomniałem sobie jednak brzmienie mego własnego głosu z taśmy magnetofonowej i uspokoiłem się. Trudno poznać swój głos. Trzeba się do niego długo przyzwyczajać.
— Wiktorze Arkadiewiczu — powiedziałem, starając się oddychać głęboko i spokojnie — proszę mi nie przerywać i postarać się odpowiadać jak najzwięźlej… Najważniejsze — żeby się pan nie dziwił i nie oburzał… Mam do pana pewną ważną sprawę i nikt poza nami nie powinien o tym wiedzieć. Czy pan mnie rozumie?
— Nie. Kto mówi?
— Wiktorze Arkadiewiczu, zaplanował pan eksperyment przemieszczenia mikrosystemu w kierunku odwrotnym wektorowi czasu? — Zagrałem na całego.
— Kto mówi?!
— Niech się pan uspokoi. Musimy się spotkać i wtedy wszystko pan zrozumie. Wszystko panu wytłumaczę…
Uważał mnie chyba za szantażystę lub szpiega.
— Dlaczego nie chce pan się przedstawić? — w głosie jego wyraźnie zabrzmiało rozdrażnienie.
— Pan mnie nie zna. Zupełnie! Przypadkiem dowiedziałem się o pańskich planach… zupełnie przypadkowo. Pracuję nad tym samym problemem… Ale mam kłopoty. Nie powiodło mi się. Potrzebuję pańskiej pomocy.
Usłyszałem przyśpieszony oddech. Triumfowałem. Bierze, zdaje się! Zresztą, działałem na pewniaka. Przecież znałem go tak… jak zna się samego siebie.
— Czy sytuacja nie wydaje się panu nieco dziwna? — spytał wreszcie.
— Absolutnie. Wszystko jest zupełnie normalne. Proszę tylko o spotkanie z panem. O nic innego mi nie idzie. Gdyby był pan dziewczyną, nasza rozmowa byłaby naturalna: on prosi — ona się droczy… Ale nie jest pan dziewczyną i nie może mi pan odmówić. Nie ma pan prawa, wreszcie!
— Dlaczego pan tak sądzi?
Takiego głupiego pytania od niego nie oczekiwałem.
— Dlaczego tak sądzę? — powtórzyłem pytanie. — A choćby dlatego, że „a ja ją przecież znałem tak, jak znamy tylko siebie samych. Umiałem czekać na nią tak, jak czeka tylko zakochany”*. — To ja o panu.
— Dobrze, możemy spotkać się, gdzie pan sobie życzy… Jak poznamy się nawzajem?
— O niech się pan nie niepokoi! Poznamy się w każdym tłumie w ciągu jednej sekundy.
Przerwałem. Po co przeginać pałkę? On tego nie lubi. Ale było już za późno.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — znów w głosie jego zabrzmiała nieufność.
Zacytowałem zwrotkę wiersza, który napisał będąc jeszcze studentem i nigdy nikomu nie pokazywał. W słuchawce panowało milczenie.
— A więc gdzie i o której? — spytał wreszcie. Brawo, dzielnie! Wcale nie sądziłem, że jest taki dzielny… Wiem przecież, że denerwuje się w tej chwili, ale jaki spokojny ma głos! Jaki beznamiętny! — Ma pan wolny wieczór?
— Tylko do siódmej.
Ciekawe, dokąd się wybiera?… Pewnie coś ważnego. W przeciwnym wypadku rzuciłby dla mnie wszystkie swoje zajęcia. Kto jak kto, ale ja wiem o tym! Przecież jest nieprawdopodobnie ciekawski.
— Może zaraz po pracy! U pana w domu… Mama gdzieś wychodzi?
Miałem zamiar powiedzieć „pana mama”, ale nie mogłem i powiedziałem po prostu „mama”.
— Niech pan przyjdzie o piątej. Mam nadzieję, że zna pan mój adres?
— Tak, znam.
— Tak też mi się wydawało. Więc o piątej?
— Tak, o piątej. Dziękuję. Do widzenia! Jest pan dzielny!
Obaj, ja i on, nie możemy przyjść do siebie. Oglądam swoje mieszkanie, każdą rzecz. Wszystko mnie tutaj interesuje. Tapety i obrazy, które sam malowałem, moje książki i rzeźbę — dzieło mego przyjaciela. Jak na wielki cud patrzę na mamy maszynę do szycia, przykrytą koronkową serwetą, i na telewizor, na którym zasłoniwszy ekran swym puszystym ogonem wyleguje się mój stary rudy kot. Prawie nie widzę tu zmian. Może dlatego, że opuściłem to mieszkanie dopiero wczoraj? Ale przecież wczoraj było ono o siedem miesięcy starsze, aniżeli to, w którym znalazłem się dziś!
Moje mieszkanie zdumiało mnie najbardziej. Może dlatego, że on się w nim znajdował? On? Mówię „on”, jak gdyby to był inny człowiek… Zresztą, rzeczywiście jest inny i odrębny! Kto z nas jest bardziej realny, bardziej na swoim miejscu: on czy ja?
— Obawiam się, że pan i ja myślimy w tej chwili o tym samym — powiedział z wymuszonym uśmiechem.
— Tak, prawdopodobnie… Właściwie, dlaczego mówimy sobie „pan”? Przecież jesteśmy… W każdym razie jesteśmy sobie bliżsi niż bliźniaki.
— Do diabła! Nie mogę tego sformułować! Mam to na końcu języka i nie mogę! Chwilkę… Ja i pan jesteśmy… Jesteśmy jedną i tą samą osobą pod warunkiem ruchu w czasie. Ale równocześnie możemy istnieć tylko oddzielnie! Łapiesz sens?
— I to ty mnie mówisz? Jajko chce uczyć kurę?
— Ta — ta — ta! Zdaje się, że jesteśmy nadęci. — W jego oczach skaczą wesołe diabliki. — Ideę o przenoszeniu się w przeszłość opracowałem ja, a ty tylko ją zrealizowałeś.
Aż usiadłem z wrażenia po takiej bezczelności. Dobrze się jednak zastanowiwszy znalazłem, że ta jego myśl ma jakiś sens. Więcej, obmyśliłem nawet, jak użyć przeciw niemu jego własnej broni. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wyprzedziłem go.
— Stój, stary! Stój! Tak nie idzie. — Zgasiłem zdanie, które miał już na ustach. — Strzela się po kolei… Przyjmuję pański wystrzał, poruczniku. Zakładamy, że kula strąciła mój epolet. Teraz moja kolej. Czy wiesz, pyszałkowaty i zakochany w sobie młodzieńcze, że idea nie należy do pana? Tak, tak. Może pan nie wymachiwać rękami! Przyjmuję pańskie zastrzeżenia bez dyskusji. Nie jest moja, zgoda, ale i nie pańska! Przyszła ona do głowy temu, kto jest młodszy ode mnie o 19 miesięcy… Co, dostałeś? Jeden zero na moją korzyść! Jest pan zabity, panie poruczniku.
Przyjmij, Boże, jego duszę, albowiem dobrym był człowiekiem.
Roześmiał się. Czy nie dzielny? Po prostu zakochałem się w nim. Gdybyśmy mogli na zawsze pozostać sobą. Tak marzyłem o bracie. Ale on nie jest moim gratem…
— Starość nie bardzo cię jeszcze nadgryzła. Bystry jesteś! — Poklepał mnie po ramieniu. — Znakomita myśl! Byłoby nieźle ją rozwinąć… Gdzie pozostało rządzenie?
— W sali, na wydziale. A o co chodzi?
— Planowałem je z kątem inwersji cztery setne sekundy. A jak ty zrobiłeś?
— W moich — to jest w twoich — obliczeniach był błąd. Niedokładnie rozwinięta została nieokreśloność — nieskończoność na nieskończoność.
— Dlaczego niedokładnie? Według prawa Lopitalla.
— Nie można go tu stosować. Posługiwałem się metodą Fersztmana. Wypadł kąt pięćdziesiąt dwie tysięczne.
— Wszystko jedno… to jest urządzenie na jednego człowieka. Szkoda!
— Czego ci szkoda?
— Gdybyśmy we dwójkę mogli przenieść się o rok wstecz… Trafilibyśmy akurat na moment, kiedy u mnie, to znaczy — u niego, właściwie — u nas wszystkich, zaświtała ta idea! Dobre, co?
— Wspaniałe! Cudowny pomysł. Byłoby nas trzech! Trzech muszkieterów!
— Dokładniej: Bóg — ojciec, Bóg — syn i Bóg — duch święty! Trójca!
— Nieźle się z tobą pracuje! — Skwapliwie patrzyłem na niego i starałem się dostrzec te nieodwracalne zmiany, jakie czas pozostawił na mojej twarzy.
— Z tobą też nieźle. — W głosie jego zabrzmiały czułe tony. Również przyglądał mi się uważnie. Chyba! Miał przecież być taki za siedem miesięcy. Kto nie byłby ciekaw?