Выбрать главу

Umilkliśmy. Nie myślałem, że spotkanie wstrząśnie mną do tego stopnia. Wyobrażałem sobie wszystko zupełnie inaczej. Wydawało mi się, że będę świetlanym ambasadorem przyszłości, mądrym i błyskotliwym, jak Kobieta Fosforyczna. Że będę pouczał, radził. „On” będzie przewracał oczami i mdlał z wrażenia. A oto jaki on jest! I jedynie to jest naturalne, jedynie to. Rzeczywistość, jak zwykle, okazała się najprostsza i najbardziej oszałamiająca. Mądra jest starucha — natura, mądra! Nic sobie nie robi z naszych hipotez.

— Słuchaj, stary, może byśmy coś przegryźli? — przerwał milczenie.

— Po raz pierwszy słyszę od ciebie coś sensownego. Co masz dziś na obiad, Lukullusie?

— Zupa z fasolką, zaprawiona podsmażoną mąką z cebulką… Krwawy befsztyk, smażony własnoręcznie w gotującym się tłuszczu trzy minuty z jednej i trzy z drugiej strony. Twoje upodobania, sądzę, nie zmieniły się?

Umilkł i widać starał się sobie coś przypomnieć.

Przełknąłem ślinę. Ogromnie zachciało mi się jeść.

— Tak! — kontynuował. — Kompot z suchych owoców, a poza tym nabyłem puszkę morskiego grzebienia.

— Mięso morskiego grzebienia?! W jakim sosie?! — „krzyknąłem.

— W koperkowym — odpowiedział z pewnym zdziwieniem.

— Kupowałeś kiedyś już te konserwy?

— Nie, dziś po raz pierwszy kupiłem na uniwersytecie, żeby spróbować. A o co chodzi?

— Nie… O nic…

Przypomniałem sobie ten dzień, kiedy kupiłem tę puszkę. Przyniosłem ją do domu. Mama, tak jak teraz, wyszła dokądś. Spiesząc się na spotkanie, otwierałem puszkę w rękach, w powietrzu. Otwieracz ześliznął się i puszka spadła, a biały koperkowy sos znalazł się na moich spodniach.

Spode łba spojrzałem na jego spodnie — były jak nowiutkie. I kant był jak należy! Moje spodnie w ciągu tych siedmiu miesięcy już się trochę wyświechtały, a nad lewym kolanem można było dostrzec ślad plamy. Po sosie.

„To nic, zaraz będzie miał taką samą — pomyślałem złośliwie. — Zdaje się, że on też ma zamiar otwierać puszkę w powietrzu”.

W tym momencie przyszło mi na myśclass="underline" a może warto aktywnie wtrącić się do historii ludzkości i choć trochę ją udoskonalić. Po głębszym zastanowieniu postanowiłem jednak, że nie należy tego czynić. Byłaby to zupełnie nieodpowiedzialna działalność, na miejscu tylko w powieści naukowo — fantastycznej. Nie wolno ingerować w tok historii, jeśli się nie zna skutków takiej ingerencji.

I dlatego — ma być plama na spodniach czyściocha!

— A! Psia mać! — szepnął łapiąc już na kolanach otwartą puszkę z delikatnym, o smaku krabów, mięsem morskiego grzebienia.

Zdaje się, że i ja naonczas kląłem identycznie.

Kot otworzył lewe ślepie, ale nie widząc psa ponownie zwęził je w poziomą szczelinę.

A jednak spróbowaliśmy konserw. On swoją porcje zjadł przed zupą, a ja po zlikwidowaniu befsztyka. Następnie rozsunęliśmy amerykankę i nie zdejmując obuwia, wyciągnęliśmy się na niej, aby pokurzyć ze smakiem. Mieliśmy zupełnie te same nawyki. Widać nie zmieniam się.

Z rozkoszą wypuszczałem kółka. Milczeliśmy. Zauważyłem, że on już kilka razy ukradkiem zerka na zegarek.

— Powiedziałeś, że masz czas tylko do siódmej, dokąd idziesz? Jeśli to nie tajemnica, oczywiście.

— Tajemnica? Przed tobą?

— Nie uwzględniasz czynnika pamięci. Człowiek zapomina. A zapomnieć to to samo, co nie wiedzieć. A więc, jeśli to tajemnica…

— Bzdura! Idę na spotkanie z Ireną. Na placu Kałuskim, koło automatu.

— Z Ireną?!

— Nie znasz jej? To byłoby oryginalne… Jaka ona jest tam, w tej przyszłości?… Nie zbrzydła? Może jesteście…

W tym wymuszonym żarcie dostrzegłem niepokój. I to wreszcie pomogło mi przypomnieć sobie ostatecznie, jaki dziś dzień.

Abstrakcyjna cyfra — jedenasty grudnia — ożyła dla mnie smutkiem pamiętnym sercu.

* * *

Czekałem wtedy na Irenę koło automatu. Ludzie wchodzili i wychodzili z kabin. Wyznaczali sobie spotkania, śmieli się, namawiali, prosili. W świetle lamp para idąca z ust wydawała się ruda i troszkę tęczowa. Zegar wpijał się we mnie swym bursztynowym, nie mrugającym okiem cyferblatu. Spóźniała się o trzy minuty. Strzałka minutowa długo pozostawała na miejscu, a potem nagle przeskakiwała. Równocześnie coś przeskakiwało w sercu.

Spostrzegłem ją z daleka, jak przechodziła przez jezdnię. Spieszyła się. Wokół jej futrzanych botków powstawały zamiecie. W oczach miała iskierki. Ale nie wierzyłem im. Była zimna, jak szron na kołnierzu z lisa. Wysoka i bardzo piękna.

Była daleka, jakże daleka…

To właśnie podbechtało mnie, żeby wszystko jej powiedzieć. Czułem, że mnie nie kocha, ale nie chciałem, nie mogłem w to uwierzyć. Odrzucałem to. I przyśpieszałem wydarzenia. Podobałem się jej i nie nudziła się ze mną. Więc trzeba było poczekać. Dowcipkować, a nie blednąc z miłości. Gdybym wobec niej był bardziej oschły, nonszalancki, to — kto wie — co mogłoby z tego wyjść. Była przyzwyczajona do powszechnego uwielbienia i kroczyła od jednego zwycięstwa do drugiego. Ciekawska i nierozbudzona.

Sama zaś chciała nie panować, lecz odczuć czyjąś nad sobą władzę, własną tkliwą pokorę w obliczu czyjegoś spokoju i pewności siebie.

Rozumiałem to, ale nie mogłem nad sobą zapanować. Byłem zakochany i dlatego bezbronny. Nie mogła nie zwyciężyć. To był nierówny bój.

Ten dzień był moim Waterloo.

Powiedziałem jej wszystko.

Co mogła mi odpowiedzieć? Co zaproponować?

Przyjaźń?

Wiedziała, że nie jestem z tych, którzy poniżają się wobec zwycięzcy i stają się jego niewolnikami. Być może, chciała nawet zatrzymać mnie obok siebie w roli odrzuconego wielbiciela, ale rozumiała, że z tego nic nie wyjdzie.

Nie zaproponowała mi przyjaźni, nie powiedziała, że „nie wie”, jakie są jej uczucia względem mnie, że musi się „zastanowić”. Była dzielna. Wyzwanie zostało rzucone — trzeba było na nie odpowiedzieć. Być może żałowała, że się pośpieszyłem. Nie wiem. Tylko powiedziała:

— Nie.

Zawsze będę rada cię widzieć, zawsze — powiedziała jeszcze.

Zrozumiałem, że wszystko skończone. Więcej do niej nie przychodziłem i nie telefonowałem. I ona nie telefonowała. Rozstaliśmy się przy Moście Krymskim.

* * *

A teraz, za jakąś godzinę, wszystko to miał przeżyć on. Wszystko! Począwszy od spóźnienia o pięć minut do „nie” przy Moście Krymskim. Było mi go do bólu żal, aż do łez. Dopiero teraz poczułem, że on — to ja, tylko przed popełnieniem błędu, jeszcze czegoś nie wiedzący, czegoś nie rozumiejący. Ogromnie chciałem uchronić go od czekającego go bólu, przestrzec, uzbroić w moje doświadczenie. To było bardzo skomplikowane uczucie.

A poza tym bardzo chciałem zobaczyć ją, tamtą, tę, która jeszcze nie uświadomiła sobie, że to kres naszych spotkań. Teraz wygrałbym bitwę. Wszystko byłoby zupełnie inaczej. To ona cierpiałaby z zazdrości i niepewności, to ona zarzucałaby mi obojętność. Zmusiłbym ją, żeby mnie pokochała.

Może jednak tak tylko mi się wydawało?

Może nie w mojej mocy było cokolwiek zmienić?

— Pójdę na to spotkanie zamiast ciebie!

— Po co? — Jego twarz stężała i stała się zimna.

— Ty przecież nie wiesz, co cię dziś czeka! Nie znasz ani jej, ani siebie! Pozwól mi! Tylko dziś… I zniknę. Będziesz mi wdzięczny. Niech z tobą będzie inaczej! Nie jak ze mną!