— Nie. Nie chcę wiedzieć, jak było z tobą.
— Przecież nie wiesz, nic nie wiesz! Po dzisiejszym spotkaniu niczego już nie da się odwrócić… Wiem to, i powiem ci.
— Nie, nie chcę!
— Nie zrozumiałeś mnie! Nie pójdę zamiast ciebie, zgoda. Ale powinieneś zachować się inaczej, nie jak ja wtedy. Najlepiej nie chodź w ogóle. Poczekaj aż sama do ciebie zadzwoni. Zadzwoni.
— Nie chcę cię słuchać! Rozumiesz? Nie chcę!
— Dlaczego? Przecież chcę otworzyć ci oczy. Nie dla swojego, ale twojego dobra!
— Nie potrzebuję! — powiedział ponuro. Spojrzałem mu w oczy i zrozumiałem: natchniony kochającym sercem wiedział wszystko i wszystko rozumiał, jak i ja wtedy. Wiedział, ale nie chciał wierzyć, jak i ja wtedy. I niczego nie mógł zmienić, jak i ja wtedy. Kiedyś taki sam wewnętrzny dialog prowadziłem ja sam ze sobą… A on teraz o tym wszystkim rozmawia ze mną. Co za różnica?
Od kołyski człowiek wszystko chce robić sam. Działać i próbować, potykać się i wstawać obmacując swe guzy. I to dobrze.
— Chyba lepiej, jeśli ja już wrócę?
— Tak, chyba… Czy spotkamy się jeszcze? Uśmiechnąłem się.
— Zawsze będziesz we mnie. A ja… ja zawsze będę znikał przed tobą. Twoje życie — to gonitwa za mną. Jesteśmy przemieszczeni w fazach.
— Czy zniknę po twoim powrocie do swojego czasu?
— Nie. My po prostu scalimy się w jakimś nieuchwytnym mgnieniu, któremu na imię współczesność. To przemieszczający się punkt na prostej z przeszłości w przyszłość. Pożegnamy się?
— Odprowadzę cię. Do uniwersytetu.
— Dobrze.
Nie puszczam jego ręki i długo patrzę mu w oczy. Nasza przeszłość pomaga nam poznać się wzajemnie. To bardzo ważne.
— A więc, żegnaj? — mówię.
— Do zobaczenia — uśmiecha się — zawsze będziesz do mnie powracać. Spotkamy się z pewnością wtedy, kiedy jeszcze raz pokochasz.
— Do zobaczenia — zgadzam się.
Jest mi smutno. Nachylam się. Zbieram rękami miękki śnieg, ugniatam go mocno palcami w twardą, lodowatą kulkę. Chcę rzucić śnieżką w niego. Ale nie wiem dlaczego oczy mi zachodzą mgłą i tylko macham ręką.
On uśmiecha się bez słowa.
Otwieram masywne drzwi.
Otwieram oczy i dotykam kryształowej obręczy. Wpatruję się w salę. Żadnych zmian. Profesor Walentinow nie zdążył nawet zamknąć ust. W bursztynowych oczach dziewczyny widzę strach i zachwyt. Szef jest blady i groźny. Niema scena. Za chwilę otworzą się drzwi i ktoś w strażackim hełmie powie: „Do was jedzie rewizor”.
— Więc? — wreszcie wyciska z siebie Walentinow.
Nic nie rozumiem i wpatruję się w niego.
— Czekamy… Prosimy… — powiada.
— Przepraszam, ale nie wiem, o co panu chodzi — jeszcze nie całkiem oprzytomniałem i naprawdę nie pojmuję, czego on ode mnie chce.
— Pan zapowiedział, że zniknie…
Uśmiech. Zmarszczki się wygładzają. Jest znów sobą i znów kawalerem Orderu Podwiązki.
— Czy ja… Czy nie zniknąłem stąd na kilka godzin?
— Ależ nie! — zdaje się, że to krzyczy dziewczyna. W jej głosie wyraźnie słychać ból. Ból z mojego powodu i jeszcze coś.
— Więc nie zniknąłem?
— Nie — uśmiecha się lord, a promienne zmarszczki otaczające jego oczy mówią: „Pożartowałeś, chłopie, i wystarczy. Ha — ha — ha! Młode — zielone!”
— Nie znikałem?… — Zdjąłem obręcz i wyłączyłem urządzenie.
Następnie podszedłem do Walentinowa i podałem mu żółty notes z azteckim ornamentem. Profesor miał w ręku identyczny.
— Panie profesorze, niech pan porówna te dwa notesy. Powinny być identyczne. Z jedną tylko różnicą: ostatni zapis w notesie, który ja trzymam w ręku, jest zrobiony jedenastego grudnia ubiegłego roku. A teraz jest lipiec — pokazałem ręką na okno, za którym w gęstym błękicie unosił się puch topól.
Wszyscy machinalnie też spojrzeli w okno, jakby nagle zwątpili, czy rzeczywiście jest lipiec, a nie grudzień.
— A poza tym, oto — Wyciągnąłem z kieszeni twardą, mocną śnieżkę i z satysfakcją rąbnąłem nią w tablicę od góry do dołu pokrytą formułami.
Śnieżka trafiła w sam środek i przylepiła się.
Borys Zubkow i Eugeniusz Muślin
BUNT
Przez lodową pustynię szedł nagi człowiek. Ślady bosych stóp rysowały się na śniegu wyraźnie jak w kreskówce, powietrze wypoczywające po wczorajszej zamieci stało nieruchomo nad każdym śladem i nie próbowało zburzyć jego kruchych granic. Sznur dołków odciśniętych nogami człowieka pozwalał odtworzyć drogę, jaką odbył w ostatnich dniach. Szedł dniem i nocą, bez odpoczynku, z rytmicznością mechanizmu, robiąc w godzinę co najwyżej trzy i ćwierć mili i z jakimś nadnaturalnym wyczuciem obchodząc niezliczone głębokie szczeliny ukryte pod czapami śniegu.
Poruszając się wzdłuż wschodniej granicy Lodowca Beardmore trzymał się sto siedemdziesiątego piątego stopnia długości wschodniej i zmierzał ku centralnym, najsurowszym zakątkom Antarktydy.
Jaskrawa pomarańczowa przepaska ciasno owijała jego tułów, a u pasa wisiała kula pokryta siatką misternych ścianek. Zwisała ciężko i władczo niby kula katorżnika. Jakby dla większego podobieństwa, przytroczona była do pasa splecionego z trzech dość grubych łańcuszków. Kula, albo ściślej wielościan z ołowianego plastyku, to jedyny ekwipunek wędrowca. A po drodze — wiedział to — nie oczekiwały go składy z tradycyjnym pemikanem, sucharami i lekami przeciwszkorbutowymi.
Po drodze był tylko lód. Na horyzoncie niemal czarny, w pobliżu — oślepiający. Ale człowiek patrzy nań bez mrugnięcia. I bez mrugnięcia także wznosi oczy na słońce. Trupie słońce ogryzione po brzegach przez pomarańczową mgłę. A wokół zmartwiałe morze ostro szlifowanych fal. Lodowe zmarszczki unoszą się jak gdyby i suną ku jednemu punktowi horyzontu. Tam, właśnie z tego punktu sterczą w górę szare smugi obłoków. Jest ich pięć. Jak uniesiona w ostrzegawczym ruchu dłoń olbrzyma z rozcapierzonymi palcami, grożąca, że się opuści, by przygnieść i lodowe morze, i człowieka. On jednak idzie, bardzo rzadko tylko gubiąc miarowy krok. A kiedy gubi, przez całe jego ciało przebiega fala drżenia, wzdryga się i przyspiesza kroku, jak gdyby ktoś niewidzialny, lecz silny, popędzał go i ganił za opieszałość. Jedynie myśli wędrowca nie poddają się niczemu. Toteż myśli płyną wstecz, powracając do jakiegoś punktu wyjścia…
W ten dzień Henry Care odwiózł rodzinę do brata, który pracował jako preparator w Parku Narodowym Rollstone. Synek Henry’ego koniecznie powinien w czasie ferii letnich odetchnąć żywicznym powietrzem.
Tym bardziej że brat lubił dzieci i sam miał ich sporą gromadkę.
Tak więc zostawił syna i Maudi u brata, sam zaś powracał do rozprażonego miasta. Była sobota, autostradą pędził zwarty strumień różnobarwnych samochodów. Nieoczekiwanie spoza grupy srebrnych świerków wyskoczył bizon. Bizony były dumą i atrakcją Parku Narodowego Rollstone. Zwierzę uderzyło przednimi nogami o asfalt i zatrzymało się. Henry gwałtownie zahamował. Od razu usłyszał nad głową przeraźliwy zgrzyt. Spiętrzone na dachu jego wozu miażdżyły się wzajemnie jadące za nim samochody. Usłyszał jeszcze chrzęst własnych kości i… lekkie podzwanianie łyżeczką o brzeg szklanki. Kobieta mieszała coś różowego w szklance stojącej na stoliku przy jego łóżku.
Między tymi dźwiękami leżała dwutygodniowa i głucha niepamięć.